Ocalić Imperium
by Shaman
Wstępniak.
Biało, wszędzie biało. Cały świat pokrywała cieniutka, skrząca się kolorami tęczy, warstewka śniegu. Tuż przed odrętwiałą i czerwoną twarzą unosiła się w powietrzu drobniutka mgiełka oddechu. W ustach czuł grudki zmarzniętego powietrza. Nos sczerwieniały od zimna nie był wstanie nic poczuć. Policzki miał również czerwone, na głowie ocieplony, niedźwiedzim futrem, kaptur. Na rękach ciepłe skórzane rękawice. Trochę przeszkadzały w trzymaniu miecza, który niósł wyjęty na w razie czego. W głębi siebie czuł, że coś jest nie tak. Ten las obserwował go, czekał na niego i szykował jakąś zasadzkę. W pewnej chwili usłyszał za sobą trzask łamanej gałązki i skrzypienie śniegu pod czyimiś krokami. Przyspieszył, jednak prześladowcy wciąż się zbliżali. Nie biegł gdyż doszedł do wniosku, że i tak nic to nie pomoże. Szedł jeszcze przez chwilę. Kiedy wkroczył na małą polankę, podbiegł kawałek tak aby znaleźć się po drugiej stronie. Napastnicy wyraźnie przyspieszyli Czyżby obawiali się, że ofiara może im uciec. Odwrócił się w kierunku, z którego dochodziły odgłosy i zrzucił rękawice. Zdjął kaptur przysłaniający oczy i wsunął miecz do pochwy. Schwycił łuk z pleców. Z kołczanu wyjął strzałę i poślinił lotki. Słyszał wyraźnie, wrogowie zbliżali się teraz znacznie szybciej, biegli. Nałożył strzałę i naciągnął cięciwę. Przeciwników było czterech ich pokraczne sylwetki odcinały się wyraźnie od białego śniegu i czerni drzew. Mieli zgniłozielony kolor skóry a na zdeformowanych twarzach malował się wyraźny uśmiech zadowolenia. Rozdęte w grymasie wargi odsłaniały sczerniałe pieńki zębów, a czerwone oczy wyraźnie wskazywały na zamiary napastników. Poza tym wymachiwali wygiętymi w tył, poszczerbionymi szablami. Gdy tylko pierwszy z nich wbiegł na polanę zwolnił cięciwę a strzała tnąc powietrze z wyraźnym świstem pomknęła w kierunku stwora. Utkwiła z głuchym chrzęstem w pogiętej czaszce dokładnie między oczami a impet uderzenia powalił napastnika na plecy. Odrzucił łuk i lewą ręką wypchnął z pochwy miecz łapiąc go wprawnie prawą dłonią. Przyjął pozycję i spokojnie czekał. Trzy pozostałe gobliny z donośnym wyciem rzuciły się na niego. Cios pierwszego z zielonoskórych odbił z łatwością tak, że przeciwnik znalazł się lekko za jego plecami. Nim drugi goblin w szaleńczej szarży zdążył zadać mu cios, srebrny miecz rozpłatał mu podbrzusze. Zwłoki zwaliły się na ziemię pokrywając śnieg rozszerzającą się plamą brunatnej krwi. W tym momencie poczuł jak szaleńczy ból spływa przez niego od skroni w dół. Uderzenie włócznią sprawiło iż nogi ugięły się pod nim. Osunął się na kolana, w końcu poczuł przyjemny chłód śniegu łagodzący nieprzyjemne mrowienie. Po chwili odwrócił głowę i w tym właśnie momencie ujrzał kulę ognia uderzającą prosto w pierś jednego z nieprzyjaciół. Goblin zaskowyczał z bólu i runął na ziemię. Nie zastanawiając się ani chwili poderwał się z ziemi i wyprowadził cios zza pleców. Celem był oczywiście ostatni, pozostały przy życiu, przeciwnik. Uderzenie w środek głowy rozpołowiło pokraczną czaszkę ukazując całą jej, niewielką bądź co bądź, zawartość. Spojrzał przed siebie i ze zdumieniem stwierdził iż przed nim wcale nie stoi zabłąkany stary mag tylko młoda i jak się mu wydało całkiem atrakcyjna czarodziejka.
Szła właśnie lasem rozglądając się za ziołami, które upodobały sobie tę tak nieprzyjemną dla wszelkich roślin porę. Znajdowała się już całkiem blisko polany, na której rosły. Jednak czuła, że coś zakłóca spokój otaczającej ją przyrody. Las był jakiś nieswój, ptaki milczały a małe zwierzątka, które zazwyczaj przybiegały się z nią przywitać skryły się do swoich kryjówek, najwyraźniej czymś podenerwowane. Nagle rozległ się straszliwy wrzask. Jednak nie był to głos człowieka ani zwierzęcia. Dobiegał wprost z polany położonej pięćdziesiąt metrów przed nią i był przerażający. Jej ciało zareagowało na ten nieznany odgłos ciarkami biegającymi po plecach. Poczuła jak gęsia skórka pokrywa jej nogi i ręce unosząc nieprzyjemnie wszystkie włoski. Zamknęła oczy i ujrzała na polanie mężczyznę z łukiem. Nie zastanawiając się dłużej biegiem ruszyła na przód. Był w niebezpieczeństwie. Wokół niego nie było nic poza chaotycznymi myślami. Strasznymi myślami, których wolała by nigdy nie poznać. Szykując czar wyjęła z torby, zwieszonej u boku, małą żółto-szarą kulkę. Wbiegła na polanę dokładnie w momencie gdy jeden z dwóch goblinów uderzył nieznajomego tępym końcem włóczni, trafiając prosto w skroń. Mężczyzna padła na kolana i w końcu osunął się nieprzytomny na śnieg. Nie wytrzymała zamknęła oczy i wypowiedział nerwowo zaklęcie. Wyciągnęła dłoń przed siebie wskazując na goblina. Kula ognia wystrzeliła wprost z jej ręki, bulgocząc i gotując się w sobie pomknęła w stronę pokraki. Strzał okazał się niezbyt celny, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Rozpędzona i wciąż gotująca się kula ognia trafiła w kolegę barbarzyńcy. Ten z przypalonymi wnętrznościami runął na ziemię. W powietrze uniosła się nieprzyjemna woń palącego się mięsa. Rzuciła krótkie spojrzenie na leżącego. Właśnie się ocknął i nie zwlekając poderwał się na nogi. Wziął potężny zamach i rąbnął zaaferowanego nią goblina w sam środek głowy. Krew bryznęła na wszystkie strony, gdy miecz zagłębiał się w czaszkę. Goblin padł na ziemię a zawartość jego głowy nie stanowiła już dłużej zagadki, gdyż znalazła się na śniegu. Zaszokowana stała przez chwilę i przyglądała się martwym ciałom porozrzucanym po polanie. W końcu spojrzała na niego.
Nie był wysoki miał najwyżej 180cm, popielate włosy upięte w kucyk. Odstawały zabawnie z tyłu jego idealnej czaszki tylko uszy jakby trochę nie pasowały. Były zbyt spiczaste. Okrycie stanowił długi, sięgający ziemi, ciepły płaszcz z kapturem. Widać było, że podszewkę stanowi futro niedźwiedzia, gdyż wykończony był nim kaptur. Nos prosty osadzony centralnie, prawdopodobnie nigdy nie był złamany. Oczy koloru zielonego spojrzały na nią badawczo. Nie odezwał się więc podeszła do niego i spytała:
- Nic ci nie jest? Krwawisz!
- To nic takiego. - Odezwał się miękkim głosem. - Tylko mi huczy w głowie.
- Muszę cię zaprowadzić do domu i opatrzyć. - Zarządziła.
- To chyba nie będzie konieczne. Na prawdę czuję się dobrze. - Zarzekał się i tłumaczył.
- Ale możesz mieć wstrząs mózgu. - Odparła fachowo. - Nie ruszaj się, nazbieram tylko trochę ziół i idziemy do mnie. - Powiedziała głosem stanowczym i nie przyjmującym sprzeciwu.
- Więc się nie ruszam. - Przytaknął potulnie. Krzątała się chwilę po polanie wkładając różne roślinki do swojej torby. Kiedy skończyła ujęła mężczyznę pod pachę i ruszyli w stronę jej domu.
Mieszkała niedaleko w wiosce drwali. Była znachorką, a kiedyś studiowała na uniwersytecie. Nazywała się dość pospolicie Margareth, ale jemu to imię wydało się niesamowicie oryginalne. Sam przedstawił się jej jako Ifashill, podróżnik i poszukiwacz przygód. Był synem kowala i praczki ale już od 10-ego roku życia wiedział, że wyruszy w świat. Błąkając się po bezdrożach Imperium otarł się już i o większe niebezpieczeństwa, i poniósł znacznie poważniejsze rany jednak nie chciał jej opowiedzieć nic więcej. Coś najwyraźniej przed nią skrywał. Kiedy dotarli do wioski było późne popołudnie, słońce kryło się powoli za drzewami lasu, a jego czerwony poblask oświetlał pojedyncze chmury na niebie zabarwiając je na kolor purpury. Weszli do małej, drewnianej chatki. Posadziła go na krześle niedaleko kominka i zaczęła się krzątać po mieszkaniu. Nastawiła wodę w kociołku, podsyciła ogień, rozejrzała się za jakimś lnianym bandażem, sporządziła kompres i przyłożyła do rany. Szczypanie ustąpiło a ożywcze ciepło rozgrzało jego zmarznięte ciało. Zaczęła szykować posiłek. Rozmawiali o sprawach błahych i bardziej poważnych. Dowiedziała się, że pomimo iż są obecnie w Kislevie Ifashill przybył z Jałowej Krainy, nie podał tylko przyczyny tak dalekiej podróży. Tłumaczył się chęcią poznania świata i przeżycia przygód ale wiedziała, że to nie wszystko. Kiedy na dworze zrobiło się ciemno postanowili się umyć i kontynuować rozmowę. Tak też uczynili. Rozmawiali jeszcze do późnej nocy a kiedy przyszedł czas na spoczynek Mage stwierdziła, że posiada tylko jedno łóżko. Ifashill natychmiast odparł, żeby się nim nie przejmowała, i że ulokuje się na skórze niedaleko paleniska. Dała więc mu dwa koce do przykrycia i udała się do sypialni. Położył płaszcz podszewką do góry, ułożył się wygodnie i okrył kocami.
Cały domek Margareth składał się z dwóch pokoi i piwnicy oraz strychu. Salon był połączeniem kuchni i pokoju dziennego. Stał tam regał z książkami oraz stół, na którym jadała posiłki. W piwnicy trzymała zapasy żywności a na strychu urządziła sobie laboratorium z księgami magicznymi i przeróżnymi preparatami. Suszyła w nim też zioła i przez to pomieszczenie zawsze wypełniał słodki zapach lawendy. Sypialnia była skromna, całe umeblowanie stanowiło łóżko, skrzynia na ubrania i szafka nocna. Ifashill obudził się rano i stwierdził, że na stole czeka na niego śniadanie, Mage jednak nigdzie nie było. Usiadł więc samotnie do stołu i zajął się jedzeniem. Wróciła kiedy było już ciemno. Do tego czasu zdążył obejść wioskę i wypytać się o drogę do większego miasteczka. Weszła do środka i zobaczyła nakryty białym obrusem stół. Ozdabiały go dwie świece i bukiet suszonych polnych kwiatów, stojących w wazonie. Dwa kielichy i dzban wina dopełniały całości. Przygotowany posiłek właśnie nakładany na talerze rozsiewał wokół niesamowity zapach.
- Skąd to wszystko wziąłeś?
- Zachwyciła się. - I kto nauczył cię tak gotować?
- Nie pytaj tylko usiądź i racz skosztować. - Odparł uśmiechając się zawadiacko.
Jedli w milczeniu a potem rozmawiali o tym dokąd Ifashill zamierza się udać. Po opróżnieniu dzbana usiedli przy kominku. Wpatrywali się przez chwilę w siebie po czym Ifashill pocałował ją delikatnie w czubek nosa i zaproponował:
- A może byś zemną wyjechała, zwiedziła świat...
Rozdział I
Jechali konno, nad głowami gęsto porośnięte liśćmi gałęzie drzew chyliły się ku nim. Nagle usłyszeli świst rozrywanego przez skrzydła powietrza. Spojrzeli w górę, dokładnie nad nimi unosiło się ogromne, okryte błyszczącą łuską cielsko smoka. Potwór wzbił się ponad nich i zatoczył koło. Ogarnięci trwogą pognali konie i ruszyli cwałem przez las. Niestety ani las ani nic innego nie mogło dać im schronienia. Wypadli na rozległą, porośniętą trawą, równinę. Teraz nie było już wyjścia. Zeskoczyli z wierzchowców i puścili je wolno. Te odbiegły i z daleka obserwowały swych jeźdźców. Na niebie smok zataczał kolejne koło. Dobyli mieczy. Zimny blask stali rozbłysnął w słońcu. Wysoki mężczyzna, o długich blond włosach, wysunął się przed niższą od siebie kobietę. Ona także miała długie, aż po kolana, blond włosy. W ich postaciach dostrzegało się jakąś wyniosłość, na ich twarzach panował spokój ale widać też było skupienie i oczekiwanie. Przysunęła się do niego i dotknęła delikatną, smukłą dłonią, jego ramienia. Nawet nie drgnął tylko kropelka potu spłynęła po jego skroni i skryła się pod zieloną kamizelką. Zbliżywszy lekko rozchylone wargi do jego ucha szepnęła w dźwięcznym języku leśnych elfów. On odpowiedział tymi samymi słowami. Trwał wciąż wpatrzony w niebo. Ciemna plamka zbliżała się i rosła coraz bardziej. Szybkim ruchem głowy pozbył się włosów dokuczliwie przylepiających się do coraz bardziej spoconej twarzy. Ścisnął mocniej miecz i zakręcił nim młynka.
Stał nieruchomo, tylko palce wciąż poprawiał na żłobionej rękojeści. Smok leciał tuż nad ziemią, wprost na nich. W zielonych oczach mężczyzny widać było, że jest gotów na spotkanie z bestią. Szum traw i powietrza narastał, wiatr wzmagał się, włosy powiewały luźno odsłaniając ukryte dotąd napięte mięśnie na spoconej szyi. Ona cały czas stała za nim wpatrzona w jego statyczną sylwetkę. Smok zbliżał się bardzo szybko. Widzieli dokładnie jak błoniaste skrzydła zakończone ostrym pazurem rozrywały powietrze. Z zaciśniętej szczęki wystawały kły, po których spływały czarne krople śliny, widzieli nawet jak gubi je w locie a one opadały spokojnie na trawę i zapadały się w niej bez śladu. Znajdował się tuż przed nimi gdy nagle silny podmuch powalił oboje na ziemię- wylądował.
Stał na czterech łapach, przypominających potworne kolumny diabelskich świątyń. Zbliżył pysk. Poczuli jego palący oddech. Zasłonili twarze. Jednak znów owiał ich chłodny wiatr włóczący się po równinie. Smok stał nie wzruszony, wpatrzony w jakiś odległy punkt na zachodzie, tam gdzie rysowały się miękkie szczyty wzgórz. Podnieśli się szybko. Objął dziewczynę ramieniem i czekał, czekała razem z nim. Z nozdrzy olbrzyma wydobyły się dwa kłęby dymu i usłyszeli przeciągły gwizd wydychanego przez bestię powietrza. W chwile później ogromne cielsko zwaliło się na ziemię aż dobył się z niej głuchy jęk. Podeszli do głowy stwora. Ten podniósł ją powoli i spojrzał na nich. Mężczyzna, elf z lasu Lorien, schował swoją towarzyszkę za siebie. Na piersi pokrytej złotą łuską smok miał namalowany, w białym polu szary kaptur pod którym leżały dwie skrzyżowane złote różdżki, emblemat "Szarego Pielgrzyma". Stwór otworzył pysk i wydobył z siebie dudniący głos:
- Pani, twój ojciec cię wzywa. - Buchnął parą z nozdrzy. Nie odezwała się.
- Pielgrzym prosi abyś ze swoim kochankiem przybyła do Orlego Grodu. - Wciąż milczała. Smok zniecierpliwiony uniósł cielsko.
- Zwołano naradę, gdyż w Imperium pojawiły się orki ze swymi sługami, pustoszą pobliskie tereny. Dotarły do siedlisk Krasnoludów w Górach Krańca Świata i do Lasu Cieni. - Tu zwrócił się do elfa. Miecze obojga znalazły się z powrotem w pochwach. A etherlin znów uniósł się w powietrzu.
- Musimy jechać Mage moi bracia mnie potrzebują, a twój ojciec potrzebuje ciebie. - Zaczął elf. Patrzył jej głęboko w oczy i widział żal niespełnionego marzenia. Wyczytał to także w jej myślach.
- Nie bój się pojedziemy tam. - Skinęła głową na znak zgody. W tedy zagwizdał na konie, które stawiły się na wezwanie. Dwa śnieżno-białe rumaki trzymały się jednak z dala od jaszczura czując do niego respekt.
- Prowadź Gualionie. - Zawołał elf dosiadając wierzchowca.
- A ty Mage wiedz, że jeszcze dziś poproszę o twoją rękę. - Podjechał do niej przechylił się w siodle i pocałował ją. Znów usłyszeli szum błoniastych skrzydeł i poczuli silny wiatr a kurz zakręcił się wokół nich. Smok szybował wysoko a konie niosły swych jeźdźców jego tropem.
Pod wieczór dotarli do Gór Środkowych. Szczyty, pokryte śniegiem, bieliły się ponad nimi. Trakt zmienił się w wąską drogę wiodącą między ścianami skał wprost do warowni. Przejechali przełęcz i skierowali się w stronę zamku, który było już widać. Smok siedział wygodnie rozparty na murach, gdy wjeżdżali na zwodzony, przez przepaść, most. Na wybrukowanym, wielkimi granitowymi blokami, dziedzińcu panował ogromny tłok. Zgromadzili się tam przedstawiciele wszystkich ras Starego świata. Stłoczeni w grupach, oczekiwali w napięciu na posłuchanie u Pielgrzyma. Do grodu przybyli sędziwi krasnoludowie o długich brodach, ubrani w prosto skrojone stroje. Gdzieniegdzie połyskiwały stalowe kolczugi i oczywiście każdy miał przypięty do pasa potężnych rozmiarów topór. Nad nimi górowali, odziani w długie, zielone-srebrne szaty, wyniośli posłańcy leśnych elfów towarzyszył im las złotych płomienie grotów włóczni i zdobień łuków a także tęcza rzucana przez mithrillowe pancerze ich wojowników. Wielu przybyło również przywódców ludzi, strojnie ubranych i z wciąż krzątającą się wokół nich służbą. W tej grupie panował największy gwar i ciągły zamęt. Tak jakby dla przekory obok nich ustawili się w zwartym szyku wysłannicy mormonów ze swymi sokołami. Czerń ich stroi wyraźnie odcinała się od wciąż kłębiących się kolorów stroi ludzi i elfów. Ku zdziwieniu przybyłych posłowie nie zważali na stare między rasowe spory. Jak wiadomo krasnoludy i elfy niezbyt się lubią. A pomiędzy sokolnikami a ludźmi też nie panują zbyt przyjazne stosunki.
Przejechali środkiem dziedzińca, między zgromadzonymi, aż pod wrota samego zamku. Po drodze pozdrowił swych przyjaciół z Lorien. Weszli do środka budowli przez ogromne dębowe drzwi. Poprowadzono ich wprost przed oblicze największego maga w historii Starego Świata, przed oblicze jej ojca, Szarego Pielgrzyma. Była jego córką a jednocześnie uczennicą, poznała wiele tajników sztuki magicznej, zarówno tej dobrej jak i tej zakazanej. Sala w której się znaleźli była pusta, po bokach rzędy kolumn zasłaniały wiszące między smukłymi oknami portrety poprzednich właścicieli warowni. Podeszli bliżej, ich kroki tłumił leżący na podłodze czerwony wypłowiały dywan. Teraz spostrzegli dopiero stojące obok maga postacie. Przy powykręcanym jak korzenie starego drzewa złotym tronie, na którym siedział, stał krasnolud o pomarańczowych włosach, czerwonej brodzie, z mnóstwem kolczyków w uchu i tatuażem, roztrzaskanej toporem głowy trolla, na ramieniu. Po przeciwnej stronie potężny człowiek ubrany w kolczugę olbrzyma sięgającą mu aż po kolana, wspierał się na dwu ręcznym mieczu. Zamiast hełmu miał czaszkę reptalliona okutą żelazem. Koło krasnoluda stała krępa, kobietka ubrana w białą togę, trzymała w rękach mały srebrny sierp, znak sług Ziemi, druidów. Natomiast koło wojownika z mieczem stał ubrany w zniszczoną skórzaną kurtkę, mormon, na jego ramieniu stroszył pióra wspaniały sokół. W ogromnej ciemnej sali nie było nikogo więcej. Zatrzymali się u podstawy postumentu, na którym stał tron, i ukłonili się. Pielgrzym przyjrzał się im uważnie i przemówił:
- Dobrze, że tak szybko udało wam się przybyć Jego głos jak głos smoka był doniosły a echo w sali czyniło go jeszcze mocniejszym.
- Musimy przeprowadzić poważną rozmowę. - Uśmiechnął się. W tym czasie dwóch stojących obok maga wojowników spojrzało porozumiewawczo na siebie. Elf wyczuwszy złe myśli zmierzył ich mroźnym spojrzeniem. Poczuli przenikające aż do kości zimno i wzdrygnęli się. Wojownik z mieczem skinął głową na znak przeprosin. Krasnolud tylko spuścił wzrok.
- Co za poważna rozmowa ojcze? - Odezwała się w końcu dziewczyna.
- Po co wysyłałeś po nas Gualiona? - Spytała podejrzliwie.
- Uspokój się moja córko, to było konieczne ze względu na czas. On to zrozumiał.
- Łagodnym tonem odpowiedział jej ojciec.
- Sprawa wygląda dość poważnie, hordy orków i goblinów, rozpanoszyły się już na pograniczu Imperium. Podczas waszej tygodniowej nieobecności upadły Kislev i Praag. Leśne elfy z Lasu Cieni zmuszone zostały powrócić do Lorien. Kopalnie krasnoludów na pograniczu Gór Środkowych są oblegane. Padł Karak-Unger. Z Krainy Zgromadzeń przysłano nam do pomocy Opiekuna. Nawet mormowie z Lasu Drakwald przyszli do nas zaoferować usługi swych zwiadowców. Czy teraz widzicie co straciliście. - Jego czoło zachmurzyło się.
- Teraz ja mam ci coś do powiedzenia... - Zaczął elf, mówił staro światowym, a brzmiał on z jego ust jak śpiew.
- Otóż... - Spojrzał po wszystkich i przysunął dziewczynę do siebie. - Pragnę zrezygnować z długo wieczności aby móc przeżyć moje życie wraz z nią, - Spojrzał na dziewczynę. - z twoją córką. - Oświadczył. Pochylił głowę, przytulił mocniej dziewczynę do siebie. Wyczuł, że jest szczęśliwa. Jak wiadomo elf łącząc się z inną rasą oddaje część swojego życia tej drugiej osobie tak aby razem mogli umrzeć. Jest to dziedziczone przez dzieci, dlatego zdarzają się przypadki kiedy ludzie dożywają ponad 120 lat. Cecha ta zanika pod wpływem dalszego mieszania się krwi.
- Jeśli tylko wyjdziemy z tej wojny cało obiecuję ci, że zezwolę na wasz ślub. - Powiedział uroczystym tonem Pielgrzym i rozglądając się w śród obecnych dodał, gdy odnalazł osobę, której szukał.
- Niech zapadnie to w twoją pamięć Opiekunko. - Halflinka uśmiechnęła się.
- Teraz idźcie odpocząć muszę porozmawiać ze wszystkimi ambasadorami, którzy przybyli, a później znów poproszę was do siebie. - Oddalili się wszyscy, włącznie z wojownikami.
Zostali poprowadzeni do dużego pokoju. Na ścianach pomieszczenia wisiały obrazy przedstawiające historię Starego Świata. W rogu stał kominek, a na palenisku wesoło migotał czerwony ogień. Usiedli w wygodnych fotelach i przyglądali się sobie w milczeniu. Panującą ciszę, tylko od czasu do czasu, przerywał trzask palącego się drewna. W końcu wojownik z mieczem nie wytrzymał i odezwał się pierwszy.:
- To może wyjaśnicie mi po co zostaliśmy tu ściągnięci? - Zapytał patrząc w kierunku sokolnika.
- Jak byśmy wiedzieli to byś się pewnie dowiedział. - Zaryczał krasnolud i zaniósł się śmiechem.
- Zamilcz! - Zganił go sokolnik. Krasnolud spojrzał na niego potem na Opiekunkę i elfa w końcu dał za wygraną i wtulił się w fotel.
- Tego dokładnie nie wiem ale chodzi o jakąś wyprawę. - Wyjaśnił mormon, głaszcząc sokoła, wciąż siedzącego mu na ramieniu.
- Z tego co ja wiem, - zaczęła Opiekunka cichym i delikatnym głosem. - mamy stanowić drużynęn i coś zdobyć.
- No to pięknie. - Warknął krasnolud. - I co jeszcze?
- Chyba wszystko. - Sokolnik złożył ręce na piersi a sokół nastroszył bojowo pióra.
- Skoro mamy być drużyną może należało by się zapoznać. - Wszyscy spojrzeli na nią. Czarodziejka zamarła na chwilę. I z trudem dodała. - Jestem Margareth, ale większość znajomych mówi do mnie Mage.
- Ja jestem Katheii. - Podchwyciła żywo Opiekunka
- Mnie zwą Kelhm. - Przedstawił się sokolnik. - A to jest Stitchbird. - Wskazał ręką sokoła.
- No cóż, w takim razie nie wypada nic nie powiedzieć. - Burczał pod nosem reptilliowa głowa. - Nazywają mnie Warateus. I wraz z moim mieczem, - Tu z zadowoleniem, podniósł go tak, żeby każdy mógł zobaczyć oręż. - byłem już na niejednej wyprawie i zbiłem nim niejednego potwora.
- Dobra, dobra, wszyscy udają grzecznych więc chyba i ja będę musiał. - Zaczął wesołym tonem rudobrody krasnolud. - Jestem Radan. Do tej pory bawiłem się w deratyzację, tępiłem na zamówienie trolle, ale tydzień temu zostałem tu wezwany przez Pielgrzyma i jak na razie za dużo tu dla mnie dziwactw. - Uśmiechając się pokazał wszystkim swoje złote zęby.
- No to wszystko jasne... - Przemówił elf w staroświatowym. - Jest mag, Opiekunka dwóch wojowników i dwóch rangerów to wyraźny zespół tylko po co? - Mówił jakby do siebie, nie zwracając uwagi na innych.
- Hej! Ostrouchy. - Zwrócił się Radan do elfa. - Może byś się tak nie wywyższał i chociaż się przedstawił. Co? - Przekrzywił zabawnie głowę na bok. Mage spojrzała na kochanka. Ten uniósł wzrok, rozejrzał się i słowa w etherlin rozniosły się dźwięcznie po pokoju:
- E' emut fillets sorces aieirtyer ytrix sorrowone D'jsf Iwasonth Ehills[1]. - Wszyscy otworzyli szeroko oczy w geście niezrozumienia. - Przepraszam, mniej więcej "Będący na Wzgórzach". - Wyjaśnił. - Mówcie po prostu Ifashill. - Spokojnie dokończył elf.
Resztę dnia spędzili na luźnych rozmowach dotyczących ich dotychczasowego życia. Nawet Elf się nieco rozluźnił i poczuł swobodnie. Podjął nawet dyskusję z Radanem, czy czarny ork. może być niebezpieczniejszy od trolla. Pod wieczór wszyscy zostali poprowadzeni przed oblicze Pielgrzyma. Sala tronowa zdała się im jednak jakaś mniejsza i dziwnie zatłoczona choć nikogo poza nimi nie było. Pielgrzym wstał i gestem ręki skierował ich ku schodom. Wiły się one ostro w górę, tak że musieli iść gęsiego za magiem. Gdy weszli na sam szczyt wieży przejście zagrodziły im drzwi. Otworzywszy je wyszli na zewnątrz. Przed nimi rozciągała się panorama skąpana w promieniach zachodzącego słońca. Lśniące złotem szczyty Gór Środkowych, za nimi odcinający się ciemną zielenią Las Cieni, wszystko na tle krwawo pomarańczowego nieba. Zachłyśnięci tym widokiem nawet nie spostrzegli siedzącego z boku olbrzyma. Smok zwrócił ku nim pysk i natknął się tylko na spojrzenie elfa. Patrzyli sobie w oczy do czasu gdy przemówił Pielgrzym:
- Piękna kraina. - Powiedział z zachwytem.
- Ale nie wiadomo jak długo jeszcze. Zostaliście wyznaczeni aby dokonać wielkiego czynu. - Zwrócił się do gromadki wpatrzonej w przepiękny pejzaż.
- Przed dwoma laty zaobserwowałem coraz śmielsze wyprawy orków w głąb Imperium, zapewne Khorne natchnął ich do nowej wojny. - Kontynuował.
- Od roku napływają do mnie niepokojące wieści. Najpierw z Praag przybył do mnie posłaniec z wieścią, że miasto zostało zaatakowane. Następny był Erengrad w końcu Kislev. Przybyli do mnie również krasnoludowie z Karak-Ungor, gdyż gobliny zajęły ich kopalnie. Było to pół roku temu. Najświeższe nowiny pochodzą sprzed miesiąca, przybyły wtedy elfy z Lasu Cieni wraz z krasnoludami z Mroźnych Szczytów[2]. Tak mnie to zdziwiło, że na początku nawet ich specjalnie nie słuchałem. Dowiedziałem się od nich, że orki i gobliny oblegają już krasnoludzkie kopalnie na przedgórzu. Ponoć tej mrocznej czeredzie towarzyszy Sześciu Magów. Dlatego właśnie zostałem poproszony o pomoc. Sam jednak jestem za słaby aby przeciwstawić się mocy Sześciu, jednak wiem kto mógłby nam pomóc. - Wszyscy słuchali oniemiali. Historia ta wydawała się im tak niezwykła, że aż wręcz nieprawdopodobna. W końcu Ifashill zapytał.
- Któż taki? Niema w starym świecie większego maga od ciebie.
- Tak... Moja magia jest potężna jednak nawet ja nie mogę sam stawić czoła Sześciu Magom. - Odparł Pielgrzym.
- Osobą o której mówię jest Arianka, Bogini Prawości i Pani Przemian. - Teraz do rozmowy wtrąciła się Mage.- Przecież zastała uwięziona w kryształowym grobowcu i na dodatek nikt nie wie gdzie.
- Rzeczywiście masz rację, jednak nie do końca. - Ciągnął mag. Ostanie plotki głoszą, że została zawleczona przez Tzeenche’a w okolice Gór Krańca Świata niedaleko od Praag.
- Jakie jest nasze zadanie? - Nieoczekiwanie zapytał z powagą Radan jakby przywykł do tego typu zleceń.
- Musicie dotrzeć do Czarnych Szczytów, odnaleźć Ariankę i uwolnić ją. Potem zapewne uda nam się pokonać te wstrętne pluskwy. Jedyne co mogę dla was zrobić to dać każdemu jakiś prezent, który w czasie wędrówki może stać się użyteczny. - Podszedł do leżącego smoka i spod jego łapy wyjął nowiutką mithrilową kolczugę.
- To dla ciebie Radanie niech ci dobrze służy. - Zwrócił się do krasnoluda i wręczył mu srebrzystą zbroję. Wojownik przyjął prezent z nieskrywaną radością i od razu przymierzył nowy pancerz. Pielgrzym schylił się ponownie i sięgnął po kolejny podarek.
- Dla ciebie sokolniku mam ten oto róg. - wręczył Kelhmowi czarny, poskręcany, zdobiony złotymi splotami bluszczu, kozi róg.
- Opiekunko ty przyjmij ode mnie tę szatę. - Halflinka skłoniła się dziękując za prezent.
- A oto lekka uprząż dla twego konia Warateusie. Dla ciebie elfie przygotowałem zaś długi łuk i strzały z lotkami z piór czarnego łabędzia. No i wreszcie dla mojej córki mam różdżkę, na którą od dawna już zasługuje. - Wszyscy razem ukłonili się w geście podziękowania.
- Dziękujemy ci za te dary. - Przemówił elf. - Tylko powiedz nam jak mamy odnaleźć i uwolnić Ariankę.
- Tego nie wiem. Wy sami musicie do tego dojść. - Zamyślił się mag.
- Mamy nadzieję, że wraz z twymi prezentami wykonamy zadanie i stawimy się z powrotem na polu bitwy przed jej rozpoczęciem. - Ukłonił się sokolnik.
- Oby wam się udało. - Z nadzieją odpowiedział Pielgrzym. - A teraz idźcie wypocząć bo już jutro wyruszacie. - Dodał zmęczonym głosem. Zeszli na dół pozostawiając go wraz ze smokiem. Pożegnali się i udali do swoich pokoi.
Ifashill kręcił się i nie mógł usnąć na wygodnym łóżku. Dopiero gdy Mage znalazła się przy nim poczuł ulgę i odprężył się. Pocałował ją na dobranoc, potem jeszcze przez jakiś czas przytulali się do siebie, aż w końcu zasnęli w swoich ramionach. Noc wydała się wszystkim w grodzie bardzo krótka. Przeczuwali, że od tej wyprawy zależy los Starego Świata. Przed świtem Ifashill wstał, ubrał się i poszedł na basztę. Gualion czekał na niego.
- Fille soroces aieirtrayer ytrix D'jsf Iwasonth Ehills yeuses alines [3]. - Pozdrowił go smok w etherlin. - Muszę ci powiedzieć coś jeszcze. Wiesz, że podróż, którą odbędziecie jest bardzo niebezpieczna i trudna ale wiedz także, że to ciebie wyznaczono na klucznika Arianki. Elf patrzył przez chwilę na smoka z niedowierzaniem lecz w końcu wybuchnął.
- Nie mogę nim być! - Oburzył się i schował twarz w dłonie. - Kocham Margareth i całe moje życie podporządkowałem jej, więc jak sam widzisz... - Urwał, znów spojrzał na smoka. Jego elfie oczy jak oczy kota połyskiwały w nocy.
- Nie martw się ona ci jej nie odbierze. - Mruczał smok. - Przepowiednia mówi, że musisz jedynie znaleźć kogoś w zastępstwie.
- Kogo masz na myśli, Mędrcu?
- Ty dokonasz wyboru i tylko ty o tym zadecydujesz. - Rzekł smok kładąc łeb na krawędzi muru. Patrzył tam gdzie miała podążyć za parę godzin drużyna.
- A więc dobrze niech się stanie. - Elf rozłożył ręce w geście oddania się losowi.
- Weź to! - Dodał smok wskazując mały woreczek leżący na blance muru. - Będziesz wiedział co z tym zrobić. Ifashill wziął zawiniątko a po chwili schodził już na dół i gdy wszedł do pokoju ujrzał leżącą na łóżku Mage, która wydała mu się te nocy jeszcze piękniejszą niż zwykle. Oczy zwęziły mu się i na palcach podszedł do łóżka. Zdjął ubranie, położył się obok niej i pogładził jej włosy. Przebudziła się i spojrzała na niego. Przysunęła się bliżej i dotknęła policzkiem jego twarzy. Objęli się mocno i pocałowali namiętnie...
Wstali wcześnie rano, umyli się i zebrali na pożegnalnym śniadaniu. Żadne z nich nie odezwało się tylko spożywało posiłek jak gdyby miał by to być ostatni w ich życiu. Po najedzeniu się i napiciu wszyscy wyszli przed zamek. Czekało tam na nich pięć osiodłanych koni i szósty, juczny z prowiantem. Krasnolud wsiadł na siodło wraz z Opiekunką, która obiecała mu, że na pewno nic się im nie stanie. Opuszczając warownię żegnał ich tłum zgromadzonych na dziedzińcu posłów. Krasnoludowie bili toporami o tarcze, ludzie wznosili okrzyki i miecze a elfy śpiewały pieśń "Soleniou cnnen" [4]. Mage obejrzała się aby zobaczyć ojca, może po raz ostatni. Nie spostrzegła go jednak i popędziła konia tak aby zrównać się z ukochanym. Ojciec żegnał ją, stojąc na najwyższej wieży, u boku smoka. Zwrócił ku niemu twarz i spytał:
- Czy powrócą? Czy uda im się? – Smok siedział nie wzruszony, wpatrując się w kierunku odjeżdżających.
Rozdział II
Jechali cały dzień bez przerwy. Po południu zjechali z gór i zgłębili się w mroczny las, tak gęsty, że z traktu wydawało się iż drzewa stoją jedno przy drugim i tworzą nieprzeniknioną ścianę szarości. Nie rosły w nim żadne krzewy ani nawet mchy, nie docierało by do nich światło słońca. Od czasu do czasu jakiś promień przedzierał się przez gąszcz liści i tańczył na ziemi znacząc jasne zygzaki. Za plecami wędrowców góry powoli oddalały się, jednak wciąż widzieli je bardzo wyraźnie. Posilali się w siodle, gdyż tego dnia chcieli przejechać przez ten straszny las. Czas dłużył im się w nieskończoność a cel wydawał się coraz bardziej odległy. Przejechali zaledwie kilkadziesiąt mil ale czuli się jakby przebyli co najmniej tysiąc. Po kilku godzinach jazdy las trochę przerzedził się i wszystko wskazywało na to, że niedługo się skończy. Gdzie niegdzie rosły karłowe krzewy i zaczęły pojawiać się krzaki leśnych jagód. Podróżników nie odstępowało wrażenie, że coś lub ktoś stale ich obserwuje. Jednak zauważali tylko przebiegające i kryjące się w ciemnościach cienie. Powoli niebo na wschodzie zaczynało czernieć nocą jednak przeciwległa strona pokryta wciąż była pomarańczowym blaskiem zachodu. Jadący na przedzie Ifashill zatrzymał konia i wpatrywał się w zmrok oblewający trakt.
- Na dziś wystarczy. Trzeba znaleźć jakieś schronienie na noc. - Wszyscy patrzyli na niego aż w końcu odezwał się Radan.
- Ostro uchy, kto cię wyznaczył na przywódcę? - Zapytał wychylając się zza pleców Opiekunki. Dostał za to łokciem między żebra i szybko dodał. - No już dobrze, nie było pytania.
- Czy mógłbyś mnie nie nazywać "ostrouchy". - Poprosił elf ale słowa te zabrzmiały raczej jak rozkaz.
- Przepraszam długonogi. - Zawył śmiejąc się rudobrody. W tym momencie usłyszeli trzepot skrzydeł gdy sokół sfrunął i usadowił się na ramieniu właściciela.
- Wiem gdzie można rozbić obóz. - Zaczął Kelhm. - Trzysta metrów w głąb lasu po prawej stronie od drogi rośnie rozłożysty dąb. Pod nim spokojnie można by znaleźć schronienie. - Skierowali konie we wskazanym przez mormona kierunku i wjechali w las. Ptak szybował już gdzieś po niebie, a szarość wieczoru przemieniać zaczęła się w czerń. Ujrzeli przed sobą ogromne drzewo o tak grubym pniu, że nawet jeśli wszyscy złapali by się za ręce nie zdołali by go objąć. Niższe konary tego dębu były grubsze od człowieka. Zatrzymali się i wpatrywali w drzewo. Opiekunka zeskoczyła z konia a jadący z nią Radan uczepił się szyi zwierzęcia bojąc się upadku. Ketheii podeszła do pnia i dotknęła go dłonią. Coś jakby zamigotało. Warateus przetarł oczy ze zdziwienia. W miejscu zetknięcia dłoni z korą widać było srebrny pył otaczający rękę halflinki. Oderwała dłoń i odwróciła się do oszołomionych przyjaciół.
- To najstarsze drzewo w tym lesie, zna całą jego historię. Pozwolił nam zanocować i obiecał ostrzec w razie niebezpieczeństwa. - Oświadczyła. Radan i reptilowa głowa spojrzeli na siebie. Ich wytrzeszczone, oczy pełne zdziwienia, szukały odpowiedzi na tysiąc pytań, które zalęgły się właśnie w ich głowach.
- Ostatnie wieści są dość niepokojące. - Ciągnęła dalej Opiekunka. - Ponoć banda orków, dziwnych wysokich orków, - Poprawiła się. - przeczesała las jakieś tydzień temu.
- To by się zgadzało z tym co słyszeliśmy od Pielgrzyma. - Wtrącił Kelhm. A sokół spokojnie wylądował jednej z gałęzi dębu.
- Dosyć dyskusji na dziś, rozpalmy ognisko i zjedzmy coś. - Zaproponował Radan.
- Zwariował! Te orki mogą się tu kręcić gdzieś w okolicy. - Wykrzyknął elf. Po raz pierwszy usłyszeli jak się denerwuje. Do tej pory był opanowany i spokojny, teraz jednak coś wyraźnie go niepokoiło. Mage podeszła do niego i tak jak w chwili gdy czekali na smoka położyła rękę na jego ramieniu i powiedziała w etherlin.
- Uspokój się kochany tu nam jeszcze nic nie grozi. - Podeszła bliżej i objęła go przytulając się do jego pleców. Czuła napięcie jakie się w nim kryło.
- No już dobrze. Niech wpierw każdy znajdzie dla siebie miejsce na spoczynek. Póki jeszcze cokolwiek widać zbierzemy chrust i rozpalimy małe ognisko. - Rozluźnił się. Mage zwolniła uścisk a elf podszedł do drzewa aby je obejrzeć. Ze zwinnością wiewiórki wskoczył na najniższy konar i wdrapał się wyżej, aż do rozwidlenia dwóch potężnych konarów. Inni poszli w jego ślady. Katheii wraz z Radanem znaleźli z drugiej strony pnia wydrążoną dziurę a splątane korzenie były wygodną poduszką dla Kelhma. Tylko Warateus nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. W końcu zdecydował się na pobliskie zarośla, zaraz obok uwiązanych koni. Było ciemno gdy posłania były gotowe a chrust zebrany. Rozpalili ognisko i w ciszy spożywali posiłek. Znad czarnego lasu powoli zaczęła wyłaniać się okrągła tarcza księżyca.
- Pora spać. - Ziewając powiedział Radan
- Udajcie się na spoczynek a ja stanę na straży. - Zaoferował się Warateus. - Przypilnuję też ognia.
- Dobrze jutro ja obejmę wartę. - Przytaknął Kelhm.
- Życzę dobrych snów. Trzeba dobrze wypocząć. Pobudka z samego rana. - Ostrzegła Mage. Podeszła do pnia i z pomocą elfa wspięła się na urządzone powyżej legowisko. Ifashill wszedł zaraz za nią. Opiekunka poprowadziła Radana na drugą stronę drzewa.
Khelm długo leżał w korzeniach na posłaniu próbując zasnąć a gdy mu się to w końcu udało ujrzał we śnie najpiękniejszą kobietę jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Leżała na skale, po środku jeziora, przykuta łańcuchami. Patrzyła na niego poruszając ustami jakby wypowiadała jego imię. Powierzchnia wody była czarna i gładka jak szlifowany heban. Sen jednak szybko się skończył i opuścił sokolnika. Od bardzo dawna nie śniła mu się żadna kobieta.
Warateus czuwał przy ognisku lecz w końcu i on usnął. Nad ranem zbudził go jakiś szelest. Wstał, rozejrzał się lecz nic niepokojącego nie spostrzegł. Wokół niego majaczyły tylko czarne kontury drzew otulone przez gęstą, szarą mgłę. Kolejny szelest tym razem wyraźny i jakby bliższy. Wojownik schwycił miecz i ruszył powoli w kierunku z którego dochodziły odgłosy. Powoli, starannie wybierając miejsce stąpnięcia, wszedł w las. Zagłębiał się w zarośla gdy nagle poczuł silny ból przeszywający prawe ramię wraz z nim dał się słyszeć chrzęst łamanej kości. Przerzucił miecz do zdrowej ręki i odmachnął się na oślep. Przeciwnik uniknął ciosu odskakując w tył. Naprzeciw rannego stał potężnych rozmiarów ork. Jego czerwone oczy, głęboko osadzone w czaszce patrzyły z wściekłością na hełm wojownika. Ork trzymał w łapach drewnianą maczugę a na ramiona zarzuconą miał postrzępioną kolczugę. Szykował się do kolejnego uderzenia. Widząc to Warateus przystąpił do ataku. Ciął mieczem nie zważając na ciężar oraz ból złamanego barku. Jeden z ciosów sięgnął cofającego się przeciwnika. Smużka brudno-czerwonej krwi spłynęła po ostrzu. Kolejne pchnięcie spotkało się jednak z twardym drewnem maczugi. Ból był okropny jednak jako wytrawny wojownik Warateus przyzwyczaił się do znoszenia większych cierpień. Wciąż atakując zyskiwał przewagę. Przeciwnik nie nadążał odparowywać ciosów, wyraźnie nie spodziewał się takiej zaciekłości po rannym człowieku. W końcu skapitulował, olbrzymie cielsko zwaliło się bezwładnie na ziemię, a krew z wielu ran rozlała się tworząc na ziemi czarną kałużę. Z bólu i wycieńczenia pogromca orka osunął się na kolana, przez chwilę klęczał wsparty na mieczu. W pewnym momencie poczuł paraliżujący ból i ujrzał jak czerwony grot wyrzyna się wprost z jego piersi. Upadając na twarz zdążył jeszcze krzyknąć aby ostrzec przyjaciół i skonał.
Wszyscy w obozie zerwali się na równe nogi. Radan wybiegając z dziupli zawadził o korzeń i wyrżnął o ziemię. Szybko się podniósł i rozejrzał. Z rozciętej na czole rany spływała mu na oczy smużka krwi. Przetarł czoło rękawem i ujął topór w dwie ręce. Na około polany przymykały cienie, ich czerwone oczy paliły się gorącym płomieniem nienawiści. Ifashill stał na gałęzi dębu, chwycił łuk, który podała mu Mage. Na razie czekał gotowy do strzału, w tym czasie na dole ukryty w korzeniach Kelhm wołał Warateusa. Nikt jednak nie odpowiadał.
- Zostań tam Ketheii i nie wychodź. - Rozkazał krasnolud. - Poradzimy sobie. Wtedy dał się słyszeć odgłos spuszczanej cięciwy i jakiś goblin padł martwy w zaroślach dobywając z siebie ostatki jęk. Na polanę wpadło kilku pokracznych postaci. Radan ciął po nogach a trzaskowi łamanych kończyn towarzyszył syk wystrzeliwanych przez elfa strzał. Z las dobiegł ich uszu rozwścieczony głos mormona.
- Dranie, nie daruję. - Darł się tnąc mieczem już nie żywego przeciwnika Kelhm. - Zabiję was wszystkich. Wy pieprzone sukinsyny. Zielone pomazańce. - Przeklinał nieustannie
- Jest ich chyba piętnastu. - Policzyła szybko Mage.
- Już tylko dziesięciu. - Walka trwała. Elf odrzucił łuk i z wyjętym mieczem zeskoczył do swoich przyjaciół. Stali razem zwróceni do siebie plecami otoczeni przez zielone pokraki, trzymające w rękach wykrzywione w tył szable lub włócznie, szykując się do ataku. Krąg zacieśniał się, jednak coś uniemożliwiało dosięgnięcie drużyny. Zmęczony walką Radan pierwszy ruszył naprzód, machał zakrwawionym toporem a kolejne głowy spadały na ziemię. Sokolnik z Ifashillem radzili sobie równie dobrze. Po kilkunastu minutach ostatnich kilku goblinów padło martwych.
- No, skończone. - Powiedział z zadowoleniem Radan zarzuciwszy sobie topór na ramię.
- Wcale nieźle ci poszło długonogi. - Zwrócił się do elfa.
- Tak właśnie kończą się ogniska na terenie wroga. - Zażartował elf i zapytał poważnie. - Co się stało z Warateusem?
- Zginął przebity od tyłu włócznią. Przedtem pokonał chyba ich przywódcę. Pokaźne bydle. Takiego orka jeszcze nie widziałem. - Wyjaśnił Kelhm.
- Nic ci nie jest? Jesteś ranny? - Opiekunka podbiegła do krasnoluda i zaczęła oglądać jego ranę na czole.
- Nie martw się wszystko w porządku. - Radan przytulił ją do siebie.
- Trzeba pochować Warateusa, nie możemy go tak zostawić. - Powiedziała schodząca z drzewa Mage.
Pochowali wielkiego wojownika zaraz przy dębie, w miejscu gdzie poległ. Radan wykopał duł i razem z elfem włożył do niego zwłoki towarzysza. Ułożyli go na dnie, na głowę włożyli hełm, a na piersiach złożyli miecz. Do grobu włożyli również uprząż jego konia. W usypany kopiec wbili włócznię, od której zginął i nadziali na nią szkaradną głowę orka, którego powalił w walce. Ifashill odśpiewał pieśń "Maradell oem farr" [5], która miała odprowadzić duszę zmarłego wojownika do krainy Wiecznej Szczęśliwości. Po odśpiewaniu tej żałosnej pieśni zarządził:
- No zbierajmy się, dalej musimy iść pieszo konie spłoszone zerwały się i uciekły. Dobrze, że zdjęliśmy prowiant.
- Biedne konie, mam nadzieję, że te poczwary ich nie dostaną. - Zmartwiła się Ketheii
- Nie martw się są dla nich za szybkie. - Pocieszyła ją Mage.
- Ja pierwszy poniosę bagaż. - Zaoferował się Radan.
- Dobrze, więc ruszajmy. - Zadecydował elf a sokolnik pokierował ich przez las aż do traktu.
Szli więc dalej pieszo, czas wędrówki przeciągał się. Bez koni dotarcie do Erengradu zajmie więcej czasu niż zakładali. Mimo wszystko cel musi zostać osiągnięty. Po kilku godzinach solidnego marszu wyszli na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się rozległa prawie płaska równina pokryta bujną zieloną trawą, Wreszcie ujrzeli słońce i poczuli jego ciepło. Wrócił im humor i wreszcie przestali rozmyślać o stracie przyjaciela, choć jego obraz na zawsze zapadł im w pamięć.
Przez kolejne dni nic specjalnego się nie działo. Prowiant zabrany na drogę miał starczyć na tydzień a po pięciu dniach zapas zeszczuplał do ostatniej porcji sera i kawałka suszonego mięsa dla każdego. Na szczęście wody mieli pod dostatkiem. Idąc przez równinę wciąż natrafiali na szemrzące strumyki. Od czasu do czasu wracali na trakt. Na swej drodze napotykali wyludnione i spalone wsie. Zdewastowane i puste karczmy. Czasami sterty ciał leżących na sobie, od których czuć było zgnilizną i rozkładającym się mięsem. Niekiedy napotykali całe pola pokryte ciałami porozrywanymi i pociętymi na strzępy. Mieli już tego dość. Pełni obrzydzenia szli jednak dalej. Nocowali zawsze z dala od tych strasznych miejsc.
Jak się okazało równina wcale nie była taka pusta i płaska. Pagórki oddzielały jedną dolinę rzeczną od drugiej, a wśród rozległych traw często napotykali lasy pełne zwierzyny. Kelhm z Ifashillem wypuszczali się na zwiady i przynosili upolowane króliki lub czasem nawet dzika czy sarnę. Wędrowali tak przez sześć dni aż wreszcie dotarli do morza. Stanęli na wysokim klifie, o który waliły z hukiem rozwścieczone fale. Elf spojrzał z utęsknieniem na morze i wspomniał o zamorskich krainach gdzie żyją szczęśliwie jego bracia. Wiele razy opowiadał Mage o tych krajach. Teraz jednak miał zadanie i musiał je wykonać. Skierowali się na zachód gdzie miał znajdować się Erengrad. Okrążywszy zatokę ujrzeli położone na malowniczym wzgórzu miasto. Nad samym morzem port i mnóstwo statków o lśniących bielą żaglach. Wyżej dzielnice handlowe, najniżej biedaków, im bliżej do szczytu tym domy były coraz ładniejsze, bardziej zadbane. Na samym szczycie widać było z daleka wznoszący się pałacyk zarządcy.
Zbliżali się powoli niedowierzając iż w czasie gdy upadł Kislev i Karak-Unger to miasto trwało bez zmian nie odczuwając wojny. Jednak im bliżej miasta się znajdowali, tym widok jego coraz bardziej ich niepokoił. Dostrzegli powyłamywane drzwi i okna domów zaśmiecone ulice, zdewastowane gospody i opróżnione magazyny. Na ulicach nie było śladu żywych mieszkańców. Przez zasypane gruzem ulice dotarli do portu. Zrozumieli co się stało, teraz miasto przeniosło się z brzegu na morze. Okręty stojące na redzie były teraz, domami ludzi z opustoszałego miasta. Z największego okrętu spuszczono szalupę. Czterech wioślarzy płynęło w ich kierunku.
- Pozwoliłem sobie ich powiadomić. - Oświadczył Kelhm. - Wysłałem Stitchbirda z wiadomością o naszym przybyciu. Oczekiwali nas. - Wyjaśnił.
- Skąd to wiesz? - Zainteresował się Radan
- Mormoni widzą oczami swych ptaków. - Wyjaśniła Ketheii
- Słyszymy także to co one a one widzą i słyszą to co my. Nawet śnimy o tym samym. - Dodał wesołym tonem sokolnik.
- Ciekawe jak? - Pytał dalej krasnolud.
- Pozwolisz, że to pytanie pozostanie chwilowo bez odpowiedzi. - Przerwał im elf, gdy łódź przybiła do brzegu.
W szalupie czekało czterech mężczyzn. Mieli jasne włosy, zarost i nieświeży oddech jak zauważyła Mage. W ciszy dopłynęli do największego żaglowca. Teraz tu było centrum miasta. Wciągnięto ich na pokład gdzie czekało kilku, dobrze ubranych urzędników, z którymi weszli do kajuty kapitana, obecnego zwierzchnika miasta. Był to młody człowiek jednak długie poczochrane i pozlepiane włosy oraz zarost postarzały go. Miał na sobie tylko białą koszulę i marynarskie, stare spodnie.
- Jestem Ulrik, burmistrz miasta i kapitan tego okrętu. - Przedstawił się. Jego głos nie pasował do osoby i miał dziwny akcent.
- Co się tutaj działo? - Zainteresował się Kelhm. W tym momencie krasnolud nie wytrzymał i jak wystrzelony z procy wybiegł przez drzwi z zaciśniętymi na ustach dłońmi. Wszyscy zebrani roześmiali się. Po chwili, gdy już się uspokoili, jeden z urzędników podszedł do stojącego na środku pokoju stołu i położył na nim mapę całego Kislevu.
- Trzy tygodnie temu... - Zaczął kisleńczyk. - Nasz zwiad przywiózł wiadomość o zauważeniu armii orków idących w naszym kierunku. Rada miasta uchwaliła, że wszyscy zdolni do walki zostaną w mieście, kiedy reszta mieszkańców ewakuuje się na statki. - Dopiero w tej chwili spostrzegli u wszystkich jakieś kalectwo. Ulrikowi, chociaż wyglądał na twardego żeglarza, zwisało bezwładnie lewe ramię. Jeden z urzędników miał jedwabną przepaskę na oczach, drugi ucięte palce. Opierającemu się o ścianę brakowało nogi, a trzymający mapę karzeł, nie miał jeszcze piętnastu lat. - Niestety obrona załamała się zaraz po ataku. Nie wiemy dokładnie dlaczego. Armia nieprzyjaciela odeszła wczoraj na południowy-zachód. W mieście nie zostało nic nawet ciał, nawet śladu walki, tak jakby miasto poddało się a jakiś huragan dokonał całych zniszczeń. No ale to nie wasze zmartwienie. - Ciągnął dalej kapitan. - Oto najbezpieczniejsza droga do Czarnych Szczytów. Dostaniecie wszystko co potrzeba. No ale dość tej gadaniny. Prześpicie się na pokładzie "Akari" a jutro rano wyruszycie nią w górę rzeki. Wskazał na mapę. - Stali patrząc na Ulrika i nie rozumieli co mówi. Tylko Ifashill podszedł i zapytał.
- Jak daleko uda nam się dopłynąć tą łodzią. - Patrzył na mapę i obmyślał dalszą drogę.
- Do bystrzyn. - Kapitan wskazał czerwony punkt na mapie. - Potem musicie radzić sobie o własnych siłach.
- Czy wiesz może gdzie mamy szukać grobowca Arianki. - Pytał dalej elf gdy reszta grupy patrzył na wszystko jakby oglądali teatralne przedstawienie.
- Niestety nie. - W tym momencie wszedł do kajuty, blady jak kreda Radan. Usiadł pod ścianą i opuścił głowę chowając ją między kolanami.
- Co się stało? - Ketheii wyrwała się z otępienia.
- Moja rodzina... - Wyszeptał drżącym głosem i urwał.
- Chwila dajcie mi tę mapę. - Wykrzyknął mormon. - Gdzie tu jest jezioro. - Wodził palcem po górach. - Mam "Czarne źródła". Tam musimy się udać. - Teraz uwaga wszystkich skupiła się na nim. Rozglądał się niepewnie jak by przed chwilą palnął coś głupiego. - No o co chodzi?
- Skąd wiesz? - Wszyscy zapytali zgodnym chórem.
- No... Tej nocy przy dębie, pamiętacie, miałem sen. - Wyjaśnił. Nikt o nic więcej nie pytał. Wszystko podczas tej wyprawy było tak dziwne i tajemnicze, że nawet nikomu się nie chciało w to zagłębiać. Teraz uwaga wszystkich przeniosła się na Radana. Ketheii gładziła jego poczochrane rude włosy a spomiędzy jego ramion spadały pełne goryczy łzy, które uderzając ciężko o podłogę wybijały monotonny rytm.
- Wszyscy nie żyją... wszyscy... nie mam nikogo... sam już do końca... nie chcę... na zawsze sam... - Nie był to szloch tylko zwątpienie. Nikt nigdy nie widział płaczącego krasnoludzkiego wojownika. Pierwszy raz w Starym Świecie widziano łzy krasnoluda. Nie mówię o łzach ze śmiechu, bo te to rzecz normalna. Opiekunka przytuliła Radana do siebie, wciąż głaszcząc jego włosy szepnęła:
- Nie jesteś sam masz nas. Wszyscy jesteśmy z tobą. Ja także, na zawsze. - To ostatnie wypowiedziała tak żeby nikt oprócz Radana nie usłyszał. Ruda głowa podniosła się i ukryła twarz w ramieniu halflinki.
- Nie martw się stary druhu dokopiemy paru goblinom i od razu poczujesz się lepiej. - Kelhm poklepał kolegę po ramieniu.
- Ketheii ma rację nie jesteś sam, zawsze będziemy trzymać się razem, na dobre czy na złe. - Dodała Mage.
- Wojowniku, druhu, przyjacielu, wstań, twoje łzy są bólem, twoja pokora to rozpacz. Pytam cię co zamierzasz? - Słowa elfa brzmiały jak słowa proroka, ale miały więcej ciepła.
- Dokopię tym pieprzonym pokrakom, rozniosę w puch to potworne plemię, synów Kalii, tych kanalarzy [6]. Uspokoiwszy się trochę dodał. - No to możemy iść spać.
Rozdział III
Tak więc pożegnali się z załogą ratusza, zabrali mapę i przepłynęli na podarowany im statek "Akari". Przespali tę noc w spokoju, chociaż dręczyły ich złe myśli. Obawiali się czy będą mieli dokąd powrócić i czy uda im się osiągnąć cel i uwolnić Ariankę. Pozostawała jeszcze kwestia klucznika, Ifashill jednak przestał o tym myśleć kiedy wyruszyli z twierdzy. Rano uzupełnili zapasy i jeszcze raz prześledzili mapę. Po śniadaniu wyruszyli w górę rzeki. Wiatr jednak nie sprzyjał a nurt wcale nie był taki słaby. Płynęli więc wolno i nie potrafili z tym sobie poradzić. Nawet wiosła nie wiele pomagały, więc szybko zrezygnowali z tej mordęgi. Może trzeba było wziąć załogę myśleli. Tylko kogo, na statkach zostali sami kalecy, którzy jednak całkiem nieźle, jak do tej pory, dawali sobie radę.
- Musimy coś zrobić bo w tym tempie to do bystrzyn dotrzemy najwcześniej za dwa tygodnie. - Stwierdził poirytowany bezsilnością wszelkich starań mormon, który okazał się całkiem niezłym żeglarzem.
- Ale co możemy zrobić, pieszo wyjdzie na to samo, o ile ktoś w ogóle by przeżył. - Stwierdził Ifashill.
- Może, na pewno nie miał bym choroby morskiej. - Zażartował Radan, który od rana tryskał świeżością, pomimo wieści o rodzinie.
- Pamiętacie upominki, - Odezwała się Mage. - W twoim, sokolniku, zaklęty jest czar przyzwania wiatru, teraz możesz go użyć. - Poradziła.
- Skąd to wiesz Mage? - Spytał Kelhm.
- W końcu jest magiem. - Wyszczerzył zęby Radan. Mage usiadła na pokładzie naprzeciw żagla, a mormon zadął w róg. W tej samej chwili wiatr zmienił kierunek, żagiel napełnił się a łódź ruszyła żwawiej pod prąd rwąc jej niebieską powierzchnię. Płynęli siódmy dzień tym samym tempem, Ifashill martwił się trochę o Mage, wciąż siedzącą na pokładzie przed masztem. Nie lubił kiedy czaruje, wydawała mu się wtedy tylko pięknym, ale zimnym posągiem. Pod koniec tegoż dnia Kelhm uroczyście oświadczył:
- Tak płynąc o zmierzchu będziemy przy bystrzynach. - W tym momencie wiatr zelżał a Mage pomasowała zdrętwiałe nogi. Ifashill ucieszył się, podbiegł do niej uściskał mocno na przywitanie i dokładnie przyjrzał, czy aby na pewno nic jej nie jest. Gdy wstała odprowadził, zmęczoną czarodziejkę, do kajuty a sam wrócił na pokład.
- Dobrze, do bystrzyn dopłyniemy świtem. - Uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Martwi mnie tylko jedna rzecz. - Podrapał się w głowę mormon. - Według mapy powinniśmy mijać wieże obserwacyjną niedaleko Praag.
- Może minęliśmy ją w nocy. - Zasugerował Radan.
- Nie to nie możliwe, a nawet jeśli to widzielibyśmy chociaż światło. - Zaprzeczył Kelhm.
- Panowie, nie ma się czemu dziwić, przecież jesteśmy na terenie wroga. - Stwierdził smutno Ifashill. Wtedy usłyszeli ostrzeżenie Ketheii.
- Uwaga!!! Gobliny z prawej burty. - W tym samym momencie w kierunku statku, z brzegu poleciały włócznie i bełty.
- Chować się. Do środka. Kelhm stań na dziobie i obyś miał dobre oko, ja idę na rufę. - Dyrygował elf. - Radan co tu robisz ty też stąd zmiataj, teraz się nie przydasz. Jedna z włóczni wbiła się dokładnie obok ręki elfa.
- Dobra, już dobra, wynoszę się.
Chmura bełtów i dzid skierowanych w łódź przeciw dwóm strzelcom. Na rzece pojawiły się także małe wiosłowe łódeczki, załadowane po brzegi snotlingami. Elf założył czarną strzałę, przymierzył i spuścił cięciwę. Strzała pomknęła ku brzegowi. Sekundę później poleciała następna i następna Kelhm patrzył i nie widział jak elf je ładuje. Ocknął się gdy jeden z bełtów przebił jego kurtkę i utknął w mięśniach pod obojczykiem. Palący ból spłynął wzdłuż ręki aż wypuścił kuszę jednak po chwili schwycił ją znowu. Wyjrzał za burtę i wystrzelił, napastnicy topnieli w oczach, zresztą amunicja obrońców również. Z kilku łódek na pokład wdrapywały się snotlingi. Zobaczywszy je Radan wyskoczył z kajuty i rąbał ile mu sił starczało. Rzeka przybrała brudno-czerwony kolor a niedobitki przeciwników uciekły w las. Mage znalazła ukochanego leżącego na rufie ze strzałą w udzie i między żebrami. Rana Khelma nie była na szczęście poważna i wystarczył bandaż i temblak. Elf oberwał znacznie gorzej. Ułożono go wygodnie w łóżku i oddano pod opiekę Opiekunki i czarodziejki. Dzięki nim Ifashill bardzo szybko wstał na nogi a po ranach zostały jedynie blizny. Już rano, po dopłynięciu do bystrzyn, samodzielnie zszedł na ląd, co prawda kulał ale nie czół bólu. Cała czwórka podążyła za nim.
Szli brzegiem teraz już górskiego potoku, od czasu do czasu robili przerwę na posiłek i odpoczynek. Posuwali się naprzód dość szybko i pod koniec dnia stanęli pod wodospadem spływającym z wysokich skał. Tu zatrzymali się na nocleg. Porządnie się umyli i wreszcie wcześnie poszli spać. Wiedzieli, że następnego dnia czeka ich męcząca droga pod górę. Ranni czuli się wspaniale i wszystkim dopisywał humor. Spakowane w Erengradzie plecaki zawierały jak się okazało dużo przydatnych do wspinaczki rzeczy. Liny, haki, czepy, noże. Następnego dnia nad ranem rozpoczęli wchodzenie pod górę. Pierwszy szedł Radan, druga Opiekunka, następnie Kelhm, za nim Mage, którą ubezpieczał Ifashill. Posuwali się bardzo powoli i ostrożnie jednak wciąż pieli się do góry. W połowie dnia zrobili przerwę wygodnie usadowiwszy się na jednej z półek skalnych, zjedli porządny posiłek i odpoczęli przed dalszą morderczą wspinaczką. Bez żadnych przykrości dotarli na krawędź zawieszonej doliny. Widok jaki się przed nimi rozciągał był niesamowity. Bujna zieleń trawy i drzew, szarość kolejnej półki i czerń, bezdenna czerń wody. Na środku jeziora, jak we śnie mormona, skała do której przykuta łańcuchami leżała kobieta
- Stój Kelhm, nie podchodź do wody. - Zatrzymała go Mage. - Wyczuwam w niej coś nienaturalnego.
- Masz rację ja też to czuję. - Przytaknęła Opiekunka. - Jest martwa.
- No to co teraz? - Zapytał Radan. Opiekunka podeszła na sam brzeg wody, fale gładziły piasek ale woda nie była przezroczysta, tylko czarna, tak że nie było widać dna.
- Nic mi nie zro... - Nagle jedna z fal dotknęła nogi Ketheii. W tym momencie cała woda jeziora pokryła się palącymi płomieniami ognia. Żar zmusił wszystkich do odwrotu.
- Ketheii gdzie jesteś. Wracaj proszę. Nie mogę i ciebie stracić. - Krzyczał krasnolud, stojący najbliżej płomieni. Zasłaniał oczy i twarz ręką, aby odgrodzić się od piekielnego gorąca. Coś zamajaczyło w płomieniach. - Ketheii prosz... - Urwał bo z czeluści ognia wyłoniła się postać Opiekunki, płomienie otaczały ją zewsząd, ale były na tyle daleko, że nic nie mogły jej zrobić. - Jak ty... Jak to możliwe? - Pytał zdziwiony Radan.
- Ten płaszcz od mojego ojca to szata odporności na ogień. - Wyjaśniła Mage. Wszyscy patrzyli z podziwem na wychodzącą z płomieni Ketheii. Ta podeszła do Ifashilla i uklękła przed nim.
- Kluczniku, - Zaczęła. - Pani jeziora, władczyni prawa i sprawiedliwości prosi cię o uwolnienie.
- Ja już nie jestem jej klucznikiem. - Odezwał się elf. - Podejdź tu Kelhmie sokolniku. Oto tajemnica, którą powierzył mi Gualion. Przepowiednia mówi o elfie z lasu, który z pomocą nie ludzi uratuje ludzką boginię, jednak jego więzy nie pozwolą mu zasiąść przy królowej. Zamiast niego ptak ocali świat i będzie szczęście swoje dzielił z Panią Przemian otoczoną dotąd gorącą pianą wody. - Elf podał mormonowi mały woreczek. - Weź to niech się dokona przepowiednia.
- Mage musisz mi pomóc. - Poprosiła Opiekunka.
- Tak wiem, już biorę się do roboty. - Usiadła na piasku namalowała koło i umieściła w nim pionowy zygzak. Po obu stronach domalowała kropkę. Katheii podeszła do płonącej wody i nabrała jej w garstkę. Skropiwszy wykreślony przez przyjaciółkę symbol. Kazały sokolnikowi położyć na nim dłoń. Tak też zrobił. - No ruszajcie pani czeka. -Powiedziała Mage. Opiekunka poprowadziła Kelhma poprzez płomienie prosto do skały, na której leżała przykuta Arianka.
- Tyś jest klucznik prawdy i porządku? - Spytała dziewczyna. Była naprawdę piękna. Jej długie czarne jak woda z tego jeziora włosy rozrzucone po skale nawet nie były wilgotne, twarz delikatna jak kwiat róży, ciało smukłe i wiotkie jak brzoza stojąca w lesie i o takim kolorze. Żadnych śladów pozostawionych przez skały, na których leżała zapewne przez wiele lat. - Tyś jest klucznik prawdy i porządku? - Spytała ponownie.
- Jam jest. - Odparł mormon, zbliżył się do Arianki.
- Uwolnij mnie więc. - Poprosiła. Sokolnik obejrzał łańcuchy wyrastające wprost ze skały. Otworzył woreczek, wziął z niego trochę drobnego pyłu i posmarował ogniwa. Odsunął się a pani jeziora powoli wstała zrywając łańcuchy, jak gdyby była to tylko pajęcza nitka. Bosymi stópkami zeszła ze skały i wraz z Ketheii i Kelhmem wróciła na plażę. Płomienie już nie spowiły jeziora, woda falowała łagodnie lecz nadal pozostawała czarna i nieprzenikniona. Powitano Ariankę z godnością na jaką zasługiwała.
Po przywitaniu nowego członka drużyny wszyscy wygodnie usadowili się na piasku. Chcieli poczęstować Ariankę tym co zostało z ich prowiantu. Ta jednak odmówiła i stwierdziła iż nie potrzebuje ludzkich pokarmów. Zjedli więc sami, a kiedy zaspokoili głód zaczęli omawiać drogę powrotną. Pierwszy zaczął elf.
- Musimy jak najszybciej udać się z powrotem do Orlego Grody. Podróż tu zabrała nam trochę ponad dwa tygodnie, z powrotem może parę dni krócej. Nie jestem pewien czy zdążymy na czas. - Mówił z przejęciem.
- Przy bystrzynach czeka Akari a w Erengradzie powinni mieć konie. - Stwierdziła Mage.
- To zajmie za dużo czasu. A my nie tego za wiele nie mamy. - Pokiwał głową Radan.
- Oto moja rada. - Rzekła nieoczekiwanie Arianka. - Weźmy pegazy. Przelot zajmie nam o wiele mniej czasu niż spływ rzeką i jazda konno.
- Jestem za, - Poparł Kelhm. - ale skąd je wziąć i to aż tyle.
- Las wokół jeziora to Święty gaj. Jest w nim dużo pegazów, jednorożców i innych świętych zwierząt Stwierdziła Ketheii.
- No tak znowu czuję się jak idiota. - Zaśmiał się Radan. - Elf strzela jak "kacza stopa", mormon widzi oczami sokoła, halflinka rozmawia z drzewami, o czarodziejce nic nawet nie wspomnę a teraz jeszcze bogini radzi nam dosiadać pegazów. Co za ludzie, o przepraszam. To po prostu towarzystwo dla mnie.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że znajduję się w tak znakomitym towarzystwie. - Zawstydziła się Arianka.
- Radan przestań się dołować, z ciebie jest za to najlepszy wojownik jakiego znam. - Wyznał elf.
- Dzięki, nie musiałeś mówić, to akurat wiem. - Krasnolud roześmiał się ponownie.
- Dosyć gadania, mamy gości. - Zawołała Mage.
- Do lasu tam nie wejdą. - Rozkazała Ketheii.
Wszyscy pobiegli we wskazanym przez nią kierunku. Miała rację, gobliny kręciły się na skraju nie wiedząc co zrobić zaś trzy potężne orki rozprawiały o czymś, a od czasu do czasu któryś dostawał od drugiego w pysk. Drużyna stanęła na leśnej polance, na środku której stał olbrzymi kamień z wyrytym napisem w języku druidów. Halflinka przeczytała napis.
- "Oto Święty Gaj Druidów, polana, cisza i spokój przyniesie pomoc". Trafiliśmy w dobre miejsce. Usiądźmy i zaczekajmy. - Poprosiła Opiekunka. Otoczyli kręgiem kamień i czekali. Po kilku minutach z gęstwiny drzew wyszło stadko jednorożców i podeszło do Ketheii. Położyła rękę na głowie jednego z nich. Znów srebrny pył otoczył jej dłoń tak jak wtedy przy dębie. Gdy ją oderwała stado rozproszyło się i znikło w lesie.
- To stado Hukilionetymy poprosiłam o pomoc w ucieczce. Rozbiegły się aby szukać pegazów. - Wytłumaczyła Opiekunka. Mamy trochę czasu dla siebie. - Po kilkunastu minutach na polanę wszedł dumnym krokiem wspaniały ogier białej maści, z pięknym białym ogonem i grzywą. Miał złożone skrzydła i przypominał wyglądem łabędzia pływającego po stawie. Zatrzymał się o kilka kroków od Arianki ugiął nogę i złożył jej pokłon, później zatrzymał się stał nieruchomo przez krótką chwilę, obserwował całą gromadkę. Ketheii wstała i podeszła do niego, dotknęła jego łba palcami i przez kolejną chwilę rozmawiała z nim. Po skończonej dyskusji ogier wrócił do lasu.
- Jak tak będziesz rozmawiać ze wszystkim co się rusza... i nie rusza, - Poprawił się Radan. - będę zazdrosny.
- Nie przesadzaj, tego wymaga sytuacja. Moi drodzy szykujmy się do drogi- Dodała. - Aha jeszcze jedno, nie okazujcie tak emocji, nie denerwujcie się, one to wszystko czują i nie zawsze lubią.
- Jak się na nich jeździ? - Zapytał mormon.
- Tak jak na koniach. - Odpowiedziała Ketheii
- A lata? - Rzucił krasnolud.
- Trzeba się mocno trzymać i trochę myśleć. Ciebie to i tak nie dotyczy, lecisz ze mnę.
- Co za ulga. Nie dość, że miał bym jechać, potem lecieć to jeszcze myśleć. - Zauważył Radan a wszyscy roześmiali się. W tym czasie na polanę weszły powoli cztery pegazy.
- Aha i nie ruszajcie się one same wybiorą swych jeźdźców. Ostrzegam pegazy łatwo się przywiązują. - Tłumaczyła Opiekunka.
- A gdzie rumak dla Arianki? - Spytał Kelhm.
- Ja go nie potrzebuję. - Odparła bogini. - Nie zapominaj kim jestem.
Gdy każdy z bohaterów miał swego wierzchowca Ketheii wyprowadziła ich z lasu na tę samą plażę, na której niedawno stali. W polu widzenia nie było ani orków, ani goblinów. Arianka szła obok mormona, chociaż ten oferował jej aby pojechała z nim lecz ona zapierała się, że nie potrzebuje dosiadać żadnego zwierzęcia, tłumaczyła również, że sama może stać się dowolnym stworzeniem a nawet roślina czy przedmiotem. Gdy dojechali na brzeg doliny Arianka zmieniła postać. Tam gdzie stała siedział teraz piękny sokół, zatrzepotał skrzydłami i poszybował w przestwór błękitnego nieba. Ifashill szepnął coś do ucha swemu ogierowi, który wspiął się na tylnie nogi, zarżał radośnie i wybiegł nad przepaść z rozłożonymi skrzydłami. Pegaz lśnił blaskiem odbitego od piór słońca. Nogi miał przygięte do ciała i wyglądaj jak olbrzymi ptak szybujący w powietrzu. Mage wraz z Kelhmem poszli w ślady elfa ich wierzchowce wybiły się ponad wodospad i poszybowały za przewodnikiem stada.
- Jesteś gotowy? - Spytała Ketheii krasnoluda.
- Tak przynajmniej mi się wydaje. - Odparł trochę przestraszonym głosem Radan.
- No to w drogę. - Po tych słowach ich rumak ruszył ku przepaści, rozłożył skrzydła, odbił się od krawędzi i poszybował w powietrze za resztą. Towarzyszył temu krzyk krasnoluda, który przytuliwszy się mocno do Ketheii wył z przerażenia. W końcu wrzask umilkł. W tym czasie Stitchbird zatoczył koło nad swym właścicielem poczym odleciał w tylko sobie znanym kierunku.
- Co się z nim stało? - Zapytała zaciekawiona Mage.
- Jego miejsce ktoś zajął, więc odleciał. - Wyjaśnił mormon.
- Kogo masz na myśli? - Pytała dalej Mage
- Ariankę. Teraz ona jest moim sokołem. I mam nadzieję, że czymś więcej również...
Rozdział IV
Lecieli całe 5 dni przelatując nad spaloną Akari i zniszczonym doszczętnie Praag. W dole wszędzie widać było ślady zniszczenia i dewastacji. Wyjałowiona deszczem ziemia leżała odłogiem i nikt już o nią nie dbał. Pastwiska zamieniły się w gęsto porośnięte krzewami nieużytki a rzeki nie lśniły już jak dawniej. Lądowali tylko na krótko aby dać wytchnienie wierzchowcom, które w tym czasie gdy oni spożywali zapasy spokojnie skubały resztki zielonej trawy.
- Szkoda, że Waratesa niema z nami. - Przypomniał sobie o zmarłym towarzyszu Ifashill. - Chociaż z drugiej strony, pewnie żal by mu było gdyby widział to wszystko.
Ciepłe prądy powietrza towarzyszyły im przez cały czas podróży. Pegazy okazały się naprawdę wyśmienitymi lotnikami. Na ostatni postój wybrali pamiętne drzewo, przy którym pochowali towarzysza. Jak się zdawało Pegazy rozumiały znaczenie tego miejsca dla swych przewodników. Gdy tylko rozbili obóz poszli do grobu Warateusa aby oddać cześć przyjacielowi. Był nie tknięty. Kopiec pokrył już co prawda mech i trawa zieleniła się kępami strosząc się niby stadko jeży jednak nie nikt nie zabrał ani nawet nie przewrócił włóczni. Czaszka wciąż na nią zatknięta patrzyła na przybyłych pustymi oczodołami. Stali chwile w milczeniu wspominając pamiętny poranek i męstwo rycerz, nawet wierzchowce podeszły i stanęły za nimi pogrążone w zadumie. W końcu wrócili do normalnych zajęć. Rozpalili ogień, zjedli posiłek i odpoczęli. W dalszą drogę ruszyli dopiero następnego dnia.
Widzieli już góry, szukali spojrzeniem wojsk nieprzyjaciela. Jednak niczego podejrzanego nie zobaczyli. Dzień mijał spokojnie, nie zrobili najmniejszej przerwy aby nie tracić czasu, dziwiło ich czemu nie widać nieprzyjaciela. Dopiero pod wieczór ujrzeli warownię, wzniesioną pomiędzy najwyższymi szczytami. Zamek otoczony aureolą chmur, wyglądał jak pałac jakiegoś potężnego boga. Dolatując do celu zrozumieli co się szykuje. W rozległej kotlinie pod nimi stały rozstawione katapulty, na razie nie załadowane. Wielkie tarany ze ściętych drzew wycelowane były w bramę główną. Wszystko gotowe do ataku. Na całej powierzchni doliny rozpalone ogniska gromadziły orków, pijących i śmiejący się z niczego. Gdzie niegdzie wybuchała jakaś bójka. Na tyłach rozstawiono namioty przywódców. A ponad tym zamętem unosił się nieprzyjemny zapach kipiącej smoły. Przelecieli bezszelestnie i wylądowali na dziedzińcu.
- Przybyliśmy chyba w ostatniej chwili. - Zauważył Radan.
- Faktycznie nie wygląda to optymistycznie. - Poparł go Kelhm.
Nikt ich tym razem nie witał. Arianka przybrała znów ludzką postać i wkroczyła do zamku, za nią weszła drużyna. Stanęli ponownie przed obliczem Szarego Pielgrzym, który jak zawsze siedział zasępiony na swym tronie:
- Witajcie. - Odezwał się Pielgrzym matowym głosem. - Widzę, że wasza misja się powiodła. Mam nadzieję, że staniesz po naszej stronie Arianko? - Spytał.
- To chyba oczywiste. Tyle lat bez większego ruchu, tyle lat hańby. Zrobię wszystko co będę mogła by pomóc. - Oświadczyła bogini.
- Liczę na to. - Powiedział mag po czym zwrócił się do pozostałych. - To będzie najcięższa wojna w historii Starego Świata. Musicie być dzielni. Spotkamy się za godzinę na naradzie. Należy się wam choć odrobina odpoczynku. Dziękuję za wasz trud i poświęcenie. - O nic nie pytając rozeszli się do wyznaczonych im pokoi i od razu pozasypiali.
Zostali obudzeni dokładnie przed wyznaczoną godziną zebrania. Spotkali się na korytarzu i razem weszli do sali. Panował w niej gwar a przy wniesionym stole siedzieli wszyscy ważniejsi posłowie reszta tłoczyła się pod ścianami. Mag siedział na tronie i gdy tylko usadowili się zastukał zdobioną laską aby uciszyć zebranych. Gdy zapanował spokój przemówił:
- Zebraliśmy się tu dzisiaj nie bacząc na dotychczasowe spory. Jednoczy nas wspólne niebezpieczeństwo i jeżeli go nie zażegnamy, to znaczy jeżeli nie pokonamy wroga czekającego za murami to nie wiadomo co się stanie ze Starym Światem, ale na pewno nie chciałbym tego dożyć. - Znów podniósł się szmer. Pielgrzym jednak kontynuował. - Opiekunko twoje zadanie to zatrzymać pegazy. - Zwrócił się do Katheii.
- To akurat nie będzie trudne. - Odpowiedziała Ketheii nieśmiałym, cichym głosem.
- Mage ty staniesz po wschodniej stronie ja zaś po zachodniej musimy osłonić zamek. Radan ty dosiądziesz pegaza i wraz z Kelhmem zajmiesz się obroną w powietrzu. Nieprzyjaciel knuje przeciw nam wiele podstępów, musimy być przygotowani. - Pielgrzym wydawał polecenia.
- Ja mam latać i to sam? - Zdziwił się krasnolud i otworzył szeroko usta.
- Wojna wymaga poświęceń. - Szepnął do przyjaciela Ifashill
- Ifashillu ty masz udać się do Gualiona. - Zwrócił się czarodziej do elfa.
- W celu? - Zapytał młodzieniec.
- Tego nie wiem. Armia jest nawet zorganizowana jednak przeciwnik do tej pory pokonywał napotkany opór w niezrozumiały sposób. A teraz do roboty...
Podczas gdy narada trwała nadal Ifashill wszedł krętymi schodami na wieżę. Smok leżał jak zwykle na tarasie i oglądał pole przyszłej bitwy. Gdy tylko elf stanął przy nim odwrócił łeb i spojrzał na niego. Złote oczy lśniły niesamowicie. Wydawało by się, że są niby dwa słońca rozświetlające mroki dziejów. Przypatrywali się sobie w milczeniu. Mężczyzna i ogromna bestia. Pierwszy odezwał się swym tubalnym głosem smok:
- A więc udało się wam... Spodziewałem się tego, przecież pochodzicie z tak wspaniałych rodów. Margareth córka magii, Ketheii, córka ziemi, Radan syn kowali, Kelhm syn ptaków i ty. Od razu wiedziałem, że człowiek w tej wyprawie sobie nie poradzi. Był zbyt normalny. - Zakończył.
- Ocalił nas i nigdy mu tego nie zapomnimy. - Zaprotestował elf.
- No dobrze, w końcu również był wspaniałym wojownikiem. - Łagodniej odpowiedział smok.
- Powiedz mi Gualionie, dlaczego mnie wezwałeś, dlaczego nie otrzymałem zadania jak inni? - Zapytał z przekąsem Ifashill.
- Ty jesteś najbardziej niezwykły z tego towarzystwa. - Zaczął wyjaśniać smok. - Widzisz twój ród wywodzi się nie tyle od elfów, a nawet nie od wysokich elfów. Widzisz kiedyś istniały istoty na tyle dobre i inteligentne, że często przebywaliśmy w ich towarzystwie. Jednak kiedy zaczęli wykorzystywać nas do walki i hodowali jak zwierzęta domowe odwróciliśmy się od nich i zgładziliśmy. Zostali oszczędzeni tylko ci, którzy nadal odnosili się do nas z szacunkiem. Tak... właśnie od nich pochodzisz Ifashillu. Jesteś ostatnim Jeźdźcą Smoków... - Urwał smok.
- Przecież to są tylko legendy. Nawet Wysokie Elfowie z Zamorskich Krain w to nie wierzą. - Zaprzeczył Ifashill.
- Oni nie chcą wierzyć, chcą zapomnieć. - Stwierdził Gualion. - One nigdy nie dostąpiły zaszczytu dosiadania smoków. No dosyć tych wywodów. Pora dokonać przepowiedni. Niech D'jsf Iwasonth Ehills zasiądzie na wzgórzu [7] i zwycięży a potem niech jego ród przetrwa wzmacniany z pokolenia na pokolenie. - Zakończył smok. A po chwili milczenia dodał. - Jutro będzie bitwa. Sześciu magów zaatakuje zamek, jeśli wytrzymamy, chaos zaatakuje z powietrza. Wyczuwam w ich obozie wyverny i gnilce to będzie ciężka przeprawa. Dobrze, że sprowadziliście pegazy będą potrzebne. Na ziemi nasza armia powinna wytrzymać. Lecz los bitwy rozstrzygnie się w powietrzu. No teraz już idź jesteś wolny. - Odprawił elfa Gualion.
- Zmieniłeś się od naszego poprzedniego spotkania kiedy to nie zajmowałeś się przyziemnymi sprawami [8]. - Zdziwiony zatroskanym tonem smoka elf złożył ręce na piersi.
- Masz racje ale to właśnie od tej bitwy może zależeć przyszłość nie tylko tego świata ale także zamieszkujących go istot. - Odparł poważnym głosem smok.
- No dobrze... - Zadumał się Ifashill .- Chyba cię rozumiem.
- Cieszę się a teraz już idź, nie sądzę aby dziś zaczął się atak oblężenie zaczęło się dopiero wczoraj więc do rana mamy spokój. - Zawyrokował Gualion.
- Obyś miał rację. - Elf odwrócił się i zszedł na dół do swoich towarzyszy.
Narada już się skończyła i zaczęto przygotowywać posiłek. Po wspólnej kolacji wszyscy udali się na spoczynek. Drużyna była tak wycieńczona przygodą, że żadne z nich nawet nie przejęło się czyhającym za murami zagrożeniem. Znużenie ich było tak ogromne, że nie obudzili się kiedy wroga armia przypuściła nocny szturm na mury warowni. Jednak atak był na tyle nieudolny, że obrońcy bez trudu poradzili sobie z napastnikiem.
Wraz ze wschodem słońca wszyscy zajęli wyznaczone pozycje. Zamek na samotnej skale aż lśnił połyskując błyskami promieni słońca odbijającymi się w zbrojach obrońców. Wokół murów i na wieżach stali elfi łucznicy w niebiesko lśniących mitrilowych kamizelach, pomiędzy nimi wyraźnie widoczni bo ubrani na szaro kusznicy, z załogi zamku oraz mormowie, jak na sokolników przystało odziani w myśliwskie skórzane kurtki. Obsługą katapult ustawionych na dziedzińcu zajęły się krasnoludy. Sięgające kolan ciężkie stalowe kolczugi chrzęściły niby stado żuków przy każdym choćby drobnym ruchu. Stali oni również na murach obsługując balisty wycelowane we wrogą armie. Na skrzydłach placu przed zamkiem stała lekka i ciężka jazda oraz pikinierzy a przed samymi drzwiami pałacu doborowy oddział ubranych w czerwone zbroje krasnoludów z barwnymi fryzurami, trzon obrony zamku. Obrońców było w sumie niewielu, około dwustu zorganizowanych żołnierzy, a na dokładkę armia była bardzo zróżnicowana, jednak wszystkich łączył jeden cel, przeżyć lub jak to wyraził się jeden z krasnoludzkich dowódców “Dokopać tym pieprzonym pokrakom”. Po szybkim śniadaniu drużyna rozdzieliła się i udała na wyznaczone miejsca. Mege stanęła po wschodniej stronie zamku na wysokiej wieży, Ifashill poszedł do Gualiona a Kelhm z Radanem i Ketheii udali się do stajni. Opiekunka pomogła Radanowi przełamać opór i niechęć do jazdy na pegazie i w końcu obydwaj wojownicy wyjechali na dziedziniec.
Kiedy tylko pierwsze promienie słońca przedarły się nad wierzchołkami gór na pole przed warownią wyszło sześć postaci odzianych w czarne długie płaszcze z kapturami, zasłaniającymi im twarze. Ustawili się w pierścień jakby chcieli otoczyć zamek. Przez cały czas panowała grobowa cisza, odziały napastników stały już w pełnym rynsztunku. Na przedzie zbite w gromadę gobliny, skaveny i snotlingi, za nimi ustawieni w bardziej regularne szeregi ubrani w czarne zbroje orki i ogry wraz z wielkimi taranami. Na skrzydłach goblińska jazda na wilkach i katapulty. Jednak nigdzie nie było śladu latających wyvernów. Cisza narastała aż stała się nie do zniesienia i w tedy zdało się obrońcą, że słyszą monotonne mruczenie, które z czasem przerodziło się w zawodzenie i jęk jakby ziemia zaczęła się walić, jednak nic się nie działo. W tedy dopiero jeden z obrońców wrzasnął i zwrócił uwagę pozostałych na zdumiewający fakt. Wszyscy spojrzeli na podniesiony most i znieruchomieli, tam gdzie jeszcze wczoraj swoje czeluście ukazywała głęboka przepaść teraz była lita skała. Jedna z zakapturzonych postaci machnęła ręką w kierunku grupy stojącej na czele pokracznej armii. Po chwili został wypchnięty z niej jakiś snotling. Upadłszy na twarz wydał z siebie jęk, szybko się jednak pozbierał i wstał. Widać było, że się boi. Czarna postać dała znak żeby podszedł co uczynił z niechęcią, w tedy mag uniósł go za kark i rzuciła w stronę muru, tam gdzie była kiedyś była przepaść. Lecąc w powietrzu snotling darł się w niebogłosy jednak kiedy wylądował umilkł a trzask łamanego kręgosłupa świadczył, że już więcej się nie odezwie. Spokój nie trwał długo napastników ogarnęła dzika radość wyli i podskakiwali jeden przez drugiego magowie szybko ich jednak uciszyli i wtedy stało się coś nieoczekiwanego, zrzucili kaptury. Obrońcy osłupieli, pod murami stało dwóch goblinów, dwóch ludzi, skaven i coś, ni człowiek i szkielet. Gest ten miał najwyraźniej świadczyć, że magowie nie obawiają się obrońców i odniósł skutek. Po murach rozniósł się szmer niepokoju. Wtem dał się słyszeć świst. Strzała o czarnych lotkach pomknęła wprost po nogi ludzkiego maga. Rozszalało się piekło zerwał się porywisty wiatr i z nikąd nadciągnęły czarne chmury. Pioruny biły w stronę zamku jednak żadnemu nie udało się sięgnąć murów, na twarzy czarnoksiężnika pojawiło się zdziwienie. Burza nagle ucichła jednak nie na długo z nieba zaczęły spadać w stronę obrońców najpierw drobne a po chwili coraz większe kamienie, jednak i one nie sięgnęły celu spadały w przepaść na tyłach zamku ginąc w niej bez śladu, tak jakby nad warownią ktoś trzymał wielki parasol. Zniecierpliwieni magowie spojrzeli na siebie i bez słowa komendy w tym samym momencie wznieśli ręce w stronę nieba. Rycerze w zamku struchleli, zaczęli modlić się do swoich bogów tak gorliwie jak nigdy wcześniej. Nad ich głowami, pomiędzy chmurami powoli zaczęło coś wirować. Najpierw było ledwie widoczne na tle czarnego nieba, jednak powoli rosło i przybierało na sile wsysało w siebie chmury a na ziemi słychać było syk wsysanego w ten piekielny wir powietrza. Wiatr wzmógł się zaczął zrywać dachówki z dachów wierz, unosił pył z ziemi, który wirował i tworzył lej prowadzący ku niebu. Trąba ta zaczęła się przysuwać do zamku, zachwiała się i znów ruszyła w jego kierunku, nagle uniosła się tuż nad zamkiem i odpłynęła w stronę lasu a po chwili znikła. W tym jednak momencie w stronę zamku ruszyło wrogie mrowie napastników, magowie najwyraźniej zaniechali dalszego pojedynku na czary, zaczęła się prawdziwa bitwa. Obrońcy strzelali z łuków i kusz zasypując nieprzyjaciela gradem strzał. W ruch poszły balisty i katapulty. Wróg również nie próżnował w stronę murów leciały kawałki skał tworząc w nim głębokie wyłomy, taran monotonnie pracował przy bramie pomimo ciągłego zasypywania pracujących przy nim orków kamieniami i wrzącym olejem. Na miejsce każdego trafionego znajdowało się dwóch nowych a walka przypominała walkę z olbrzymią hydrą. Straty były wielkie zarówno po jednej jak i drugiej stronie. Ketheii uwijała się wraz z sanitariuszkami pomagając rannym. Wtem z pobliskiego szczytu doszedł obrońców potworny jazgot a Ifashill spostrzegł cienie mknące po niebie i dał sygnał swoim towarzyszom. Kelhm zadął w róg i wiatr kompletnie ucichł a następnie ciepłe prądy uniosły pegazy w przestworza. Radan, kiedy jego wierzchowiec oderwał się od ziemi wydał okrzyk waleczny krasnoludów a po chwili, kiedy wznosił się nad blankami słyszał jak jego ziomkowie podchwycili go również i z większą zapalczywością zaczęli odpychać podstawiane przez napastnika do muru drabiny i zrzucali z nich oblegające gród mrowie zielonoskórych nieprzyjaciół. Elf dosiadł Gualiona i wzbił się w powietrze. W stronę zamku kierowało się stado gnilcy prowadzone przez trzy wyverny. Te latające bestie niosły na swych grzbietach goblińskich jeźdźców. Pokraki wymachiwały prymitywnymi pikami i krzyczały coś do siebie. Do starcia doszło nad obozem nieprzyjaciela. Odział nurkował wprost na skromną grupę broniących jednego z wyłomów. W przestworzach uniósł się szczęk broni i wycie bestii. Radan i Kelhm dzielnie stawiali czoła liczniejszym napastnikom, tnąc nieprzyjaciela ile sił w rękach starczało. Ifashill wraz z Gualionem związali walką wyverny. Co jakiś czas na pole bitwy spadał posiekany gnilec. Jeden z wyvernów splątał się z Gualionem w miażdżącym uścisku. Na szczęście z oddziału gnilcy pozostał tylko jeden więc Radan pospieszył przyjacielowi z odsieczą. Ifashill dzielnie odparowywał ciosy trzech napastników. Rozwścieczony smok plunął ogniem wprost na okrążającego ich stwora. Postrzępione błony skrzydeł nie mogły już dłużej unieść ciężaru cielska verna i jego jeźdźca. Poczwara runęła w dół i wpadła wprost w jeden z ustawionych na polu gotujących się kotłów z wrzącą smoła. Z ziemi dobiegł ogłuszający ryk bestii. Rozwścieczony wyvern rozchlapując wokół siebie gorącą mazie poczołgał się z dala od pola bitwy, zabijając po drodze kilkunastu orków. Biedak już nigdy więcej nie oderwie się od ziemi. Odsiecz krasnoluda przyniosła skutek, no może nie zupełnie, udało mu się przynajmniej odciągnąć jednego z wciąż kąsających smoka napastników. Ifashill wreszcie dosięgnął goblina i zagłębił całą klingę miecza w jego ciele. Ten osunął się bezwładnie i runął w dół. Uwolniwszy miecz elf sieknął na odlew prosto pomiędzy oczy jego wierzchowca. Bestia zasyczała i poluźniła uścisk. Gualin naprężywszy wszystkie mięśnie wyswobodził się dzięki temu i zawisł o kilka metrów przed rozwścieczonym stworem. Pozbawiony kontroli vern nie bardzo wiedział co zrobić. Jego konsternację wykorzystał Khelm, który właśnie przed chwilą strącił z nieba ostatniego już gnilca i ruszył ku swym przyjaciołom. Nadleciawszy z wielką prędkością całej mocy skrzydeł swego pegaza przeciął jedną z tętnic na długiej szyi potwora. Skrzecząc i brocząc krwią vern odleciał w stronę szarych szczytów.
Równie dobrze szła walka na ziemi, co prawda w murze warowni wystrzępione wyrwy odsłaniały nieprzyjacielowi wejście do zamku to jednak nie wystarczało gdyż po drugiej stronie dzielnie spisywali się konni obrońcy i krasnoludzka piechota. Widząc, że przy wyłomie brak nowych napastników lekka i ciężka jazda napastników ruszała wprost na pole gdzie rozwinąwszy szeregi dziesiątkowała przeważającą do tej pory nacierającą gród armię. Tam zadawała wrogom największe straty. Gdy już wszystkim wydawało się, że los bitwy jest przesądzony stało się coś niesamowitego. Jeden z magów, o wyglądzie trupa, wystąpił naprzód. Wzniósł w górę swą sękatą, czarną różdżkę i wyśpiewał jakąś formułę. Zerwał się wiatr a z czystego nieba zaczęły bić pioruny. W miejscu gdzie uderzały w ziemie podnosili się nowi wojownicy. Co to była za armia. Dziesiątki ciał bez głów czy kończyn stało teraz uzbrojonych, szykując się do szturmu. Obrońcom odeszła wszelka chęć do walki coraz więcej dało się słyszeć głosów mówiących o bezcelowości walki. Bo przecież jaki jest sens zabijać i ginąć jeżeli każdy trup wstępuje w szeregi nieprzyjaciela.
Bitwa jednak trwała, powietrzni wojownicy wylądowali i szerzyli postrach w jeszcze żyjących napastnikach. Umarłych jak się okazało też można było zabić więc nowa wiara wstąpiła w obrońców. Wśród pola walki rozległ się nagle straszliwy huk. Wszyscy spojrzeli w tą stronę. Śród kłębów dymu stał olbrzymi smok i ział ogniem na otaczające go zewsząd hordy truposzy. Ifashil skrzyknął drużynę i pobliskie oddziały jazdy. Pognał z odsieczą. Swąd palonego mięsa unosił się w powietrzu a reszta obrońców wyległa na pole bitwy w decydującym natarciu. Radan wraz z Kelhmem poprowadzili część wojska złożoną z doborowych krasnoludów i lekkiej jazdy mormońskiej wprost na magów. Wśród zamieszania nikt nie zauważył, że do ataku dołączył Pielgrzym i Mage. Jechali na białych koniach i miotali w koło ognistymi pociskami. Nieprzyjaciel cofała się coraz bardziej jednak za jego plecami była tylko wąska ścieżka i przepaść.
Bezwładny odwrót stał się tragedią barbarzyńskiej armii. Pchając się na ścieżkę jeden spychał drugiego. Coraz zajadlejsze ataki konnicy pod dowództwem Ifashila po prostu zmiażdżyły doborowy oddział goblińskiej wilczej jazdy. Na polu bitwy pozostały tylko zwłoki i otoczeni przez obrońców magowie... No i smok, który nie wiadomo skąd się wziął. Ale zaraz, gdy Ifashil spojrzał w miejsce gdzie jeszcze przed pół godziną grozę siała bestia stała tam samotnie Arianka. Elf zrozumiał co to oznaczało. Pani przemian wyszła z zamku i jak umiała najskuteczniej zaatakowała nieprzyjaciela odpłacając za swą krzywdę i upokorzenie. Wszyscy kierowali się w stronę leżącego w gruzach obozu nieprzyjaciela, gdzie Radan i Kelhm strzegli magów. Kiedy elf dołączył do przyjaciół ujrzał pojmanych, leżących na ziemi i związanych. Nad nimi stała Arianka i Pielgrzym.
- Powiedzcie swemu panu, że odpłacę mu po stokroć za każdą minutę spędzoną w niewoli. - Zaczęła bogini.
- A karą za wasze przewinienia będzie pozbawienie was mocy do końca świata. - Wzniosła ręce i po kolei dotykała każdego z magów. W ich oczach gasła jakaś iskra i popadali powoli w apatię. - Teraz wstańcie i idźcie powiedzieć Tzeenche’owi o swojej porażce on was ukaże o wiele gorzej niż my. Pielgrzym stuknął różdżką w ziemię a więzy same rozplotły się uwalniając więźniów.
- Wynoście się. - Powiedział tylko. Pojmani zerwali się i uciekli. Nikt ich nie zatrzymywał. Wszyscy wrócili do warowni i od razu przystąpiono do porządkowania i naprawiania szkód wyrządzonych podczas bitwy. Odbudowa warowni zajęła sporo czasu lecz już na wiele lat zapanował w Imperium spokój.
Epilog
Na Zachodniej Równinie panowała letnia i wilgotna jak, leciutka poranna mgła, noc. Czarne korony, rozciągającego się przez krainę Hafen, lasu, gładził delikatny wiosenny wiatr. Drzewa miarowo falowały i uginały swe odrapane tułowy oddając pokłon przemykającym pod nimi cieniom. Dwie, jakby leśne duchy, osoby zmierzały ku polanie położonej we wnętrzu lasu Roedien. Znajdowały się na niej ustawione w okrąg olbrzymie, megalityczne kamienie pełne majestatu Dawnego Ludu. Na środku kręgu, na podwyższeniu stał wyniośle człowiek. Siwa broda opadała mu na ciemno-brązowy habit przewiązany sznurem. W ręku trzymał laskę wykonaną z drewna hebanowego zakończoną rzeźbieniem w kształcie rogów barana. Dwie postacie zbliżyły się do kamiennego koła. W momencie gdy stanęły u wejścia do budowli mnich powstrzymał ich machnięciem ręki. W blasku pełni księżyca cienie przemieniły się w postawnego mężczyznę i długowłosą kobietę. Druid wyjął z przepastnej kieszeni dwie połyskujące księżycowym światłem bursztynowe obrączki. Wyszeptał kilka słów zwracając twarz w kierunku tarczy księżyca i zachęcił młodych aby zbliżyli się ku niemu. Teraz było ich widać dokładnie. Młody mężczyzna o zielonych oczach i krótkich szarych połyskliwych włosach obejmował ramieniem nieco niższą, jasnowłosą kobietę o subtelnym zarysie ciała. Przypominała z wyglądu nimfę ze skalnego źródełka Feel. Podeszli powoli do mnicha aby ten mógł połączyć ich na zawsze razem. Delikatny wiatr krążący gdzieś wśród drzew obniżył się i musnął jak gdyby niewidzialną dłonią włosy nowożeńców. Dwójka zbliżyła się do miejsca, w którym stał mnich. Starzec odwróciwszy się do nich plecami znów zwrócił się ku księżycowi. Szeptał, wciąż szeptał aż w końcu odwrócił się z powrotem. W tedy młodzi uklękli i wyrzekli słowa przysięgi: " Na siły ziemi i powietrza. Na czas, który przemija, na życie dane mi przez los. Ofiarowuję tobie najdroższa / najdroższy me serce, myśli i ciało. Niech przy mnie zawsze znajdziesz ukojenie i spokój. Tak jak księżyc i gwiazdy i słońce poranne są niezmienne, tak i moja przysięga po wsze czasy trwałą będzie." Druid podał im obrączki i jedno drugiemu, powoli, wsunęło na palec.
Po zakończeniu zaślubin i złożeniu obietnicy mnich zakreślił w powietrzu okrąg i wskazał kierunek w który nowo połączona para miała się udać. Mężczyzna uniósł kobietę na ręce i ruszył we wskazanym kierunku. Nie było po nim widać żadnego wysiłku. Szedł miarowo, szybując jakby ponad ziemią bez żadnego obciążenia, jakby ciałko, które niesie, nic nie ważyło a wręcz przeciwnie ciągnęło go w górę odrywając od czarnego gruntu. Przekroczywszy krąg postawił z powrotem swój żywy cud na ziemi. Trzymając się za ręce oboje znikli w lesie. Ceremonia została zakończona.
Dwójka podążała w nieznanym sobie kierunku. Kiedy obserwowali okolice wydała się ona im dziwnie znajoma. Z obu stron stary las, w którym drzewa o powykręcanych gałęziach chyliły się próbując dosięgnąć swymi konarami wędrowców. Panowała tu nieprzenikniona ciemność jednak trakt, którym szli był delikatnie oświetlany subtelnym światłem księżyca. Melancholijne otoczenie przyciągało ich i kiedy już chcieli zboczyć z drogi i ulec pokusie ułożenia się do snu w powabnym jedwabiu mszanej pościeli uświadamiali sobie z boleścią iż muszą iść dalej. Po przeszło godzinnej wędrówce stanęli na skraju łoża lasu. Ujrzeli przed sobą rozległą równinę, która ginęła w mroku nocy. Czarna, jak sierść nietoperza, trawa kołysała się pod wpływem powiewów wiatru. Na niewidocznym krańcu horyzontu dostrzegli migotliwe światło. Wyglądało na dopiero co narodzoną gwiazdę wznoszącą się na rozległe obszary nieba, aby dołączyć się do reszty rozmigotanych świateł. Ruszyli ku temu światłu, ale im głębiej zanurzali się w rozkołysaną trawę tym gwiazda oddalała się od nich i wiodła swą drogą ku nieboskłonowi. Szum wiatru, falowanie traw i późna pora potęgowały zmęczenie lecz oni musieli podążać dalej. Obok dźwięków łąki usłyszeli jeszcze jeden. Kiedy się zatrzymali i zwrócili głowy w kierunku, z którego pochodził w mroku dostrzegli połyskującą gwiazdami tafle jeziora i usłyszeli jego bicie serca i delikatny głos nawoływania. Fale łagodnie gładziły nabrzeżny piasek, układając na plaży księżycowy krajobraz. Gwiazdy migoczące na niebie przeglądały się w tafli jeziora, przez co było ich dwa razy więcej. Usypiający szum przyprawiał ból głowy. Idąc brzegiem jeziora kierowali się ku wznoszącej się coraz wyżej gwieździe. Nogi wlokły się za nimi powolnie zamieniając się miejscami, najpierw prawa, potem lewa, potem prawa, lewa, prawa... I tak szli nie wiadomo gdzie, nie wiadomo dokąd i nie wiadomo jak długo. Odkryli jednak, że zaczynają się wspinać, że wchodzą pod jakąś mroczną górę a gwiazda, którą śledzą, wcale nią nie jest. To tylko migoczące światło lampy jakiegoś domku. Wspinaczka w gruncie rzeczy nie była męcząca a wizja łóżka i pościeli dodawała im siły i kusiła za razem. Bo któż to wie co za noc ich otacza. Gdyż noc... noc upaja, pobudza, rozluźnia, wyzwala. W nocy najłatwiej jest się poruszać...
O wschodzie słońca w pasterskiej chatce na skraju świerkowego lasu u podnóża góry Khuanalid okiennice sypialni nie otworzyły się. Na piętrze świeżo zaślubieni oddawali się rozkoszom i sobie na wzajem. Dwa nagie ciała rozpamiętanie do szaleństwa rozgrzewał żar uczuć. Mężczyzna powolnymi, lekkimi, delikatnymi muśnięciami pieścił bok i brzuch swej kobiety. Pieścił jej nogi i wydatny biust. A ona za każdym muśnięciem czuła jak się przez nią przelewa żar gorąca. Jak jej ciało wzdryga się i coraz szybciej bije jej serce. On czół to także. Całowała go delikatnie w czoło, nos, ucho i usta. Swą drobną i delikatną dłonią wodziła po jego lekko spoconym torsie, ramionach, brzuchu... Czuł każdy mięsień swego ciała. Odwzajemniał się całując jej szyję. Oboje poczuli, że są już gotowi aby złączyć się w jedność. Krew pulsowała w żyłach jak szalona. Fala rozkoszy zalała ich ciała. Położył swoją dłoń na jej udzie i przesuwał powoli w górę. Jej ciało rozszalało się. W pewnej chwili poczuli, że są już razem. Delikatny pląs ciał wzmagał się, nic ich już nie obchodziło. Nagrzane ciała ocierały się czule o siebie wzmagając pożądanie. Przez krótki moment widział na twarzy kobiety drobny ale powabny uśmiech. Czuł jak jej oddech staje się słaby i przerywany, pokój napełnił się cichym, rozkochanym jękiem, urywanym i wznawianym co chwila. Czuł jak ogarnia go szał i rozpiera męskość. Popadli w zapamiętanie, aż do końca, już nic ich nie było w stanie od siebie rozdzielić. Długa fala gorąca przepłynęła przez jej ciało. Była rozgrzana, spocona i zmęczona jak nigdy dotąd. Poczuł słabość swego silnego ciała, wycieńczenie. Osunął się na pościel. Dotykali się tylko pieszczotliwie, całowali i przytulali, szeptali do siebie cicho. Tego dnia drzwi chatki nie otworzyły się, tylko okno sypialnia uchylili na moment aby wpuścić do środka trochę wiosennego słońca i pachnącego wiatru. I tak oto dopełniła się przepowiednia o ostatnim Jeźdźcy Smoków i jego potomkach. Po ziemi krążą do tej pory okruchy jego ludu. A wyczyny dokonane prze drużynę na zawsze zagościły w domach wszystkich plemion i przetrwały do dziś jako legenda.
Koniec.
[1]
Zwą mnie imieniem Będącego na Wzgórzach.
[2]
Północno - wschodnia część Gór Środkowych. Nazwa ta pochodzi od tego,
że w przeciwieństwie do reszty gór tam stale zalega pokrywa śniegu.
[3]
Ty nazwany imieniem Będącego na Wzgórzach, witam cię.
[4]
"O nastaniu dnia".
[5]
“Daleka podróż wojownika”.
[6]
tłumaczone z Khazalidu w oryginale Bochhozom na nasze bohomaz -
pracownik kopalni czyszczący najniższe korytarze.
[7]
Ghuoalieon - Gualion, w języku
staro elfickim i jeźdźców smoków wzgórze oznacza wyniesienie terenu,
wzgórze lub pagórek.
[8]
Ifashill miał prawdopodobnie na myśli spotkanie ze smokiem sam na sam na
przełęczy Szarego Wilka, kiedy to doszło do niemiłego starcia. Opisane
gdzie indziej.